„Porwanie Jane E.” to ciekawy pomysł, intrygująca fabuła i oryginalny detektyw w roli głównej. Innymi słowy wszystko, czego oczekuje czytelnik spragniony dobrego kryminału. Niestety, z dużej chmury mały deszcz, jak mówi przysłowie – książka Jaspera Fforde’a jest po prostu taka sobie.
Kryminał bardzo literacki
[Jasper Fforde „Porwanie Jane E.” - recenzja]
„Porwanie Jane E.” to ciekawy pomysł, intrygująca fabuła i oryginalny detektyw w roli głównej. Innymi słowy wszystko, czego oczekuje czytelnik spragniony dobrego kryminału. Niestety, z dużej chmury mały deszcz, jak mówi przysłowie – książka Jaspera Fforde’a jest po prostu taka sobie.
Jasper Fforde
‹Porwanie Jane E.›
Pewnie niejeden uczeń marzył, żeby pana Tadeusza szlag trafił przed przyjazdem do Soplicowa albo żeby Wokulski rozchorował się na dyzenterię i zmarł na obczyźnie zamiast ubiegać się o rękę Łęckiej – nie trzeba by wtedy czytać opasłych, nudnych lektur. Wyobraźmy sobie, że faktycznie coś takiego jest możliwe – to znaczy, że można wpływać na fabułę danej książki. Przypuszczam, że mając podobną okazję, całe rzesze uczniów z prawdziwą przyjemnością ukatrupiłyby znienawidzonych przez siebie bohaterów literackich, a kanon lektur szkolnych skurczyłby się jeszcze bardziej aniżeli za rządów ministra Giertycha. Konsekwencją tego byłoby zapewne stworzenie policji, która miałaby czuwać nad bezpieczeństwem doktora Judyma czy innego Bogdana ze Zbyszkowa. I o tym, w dużym skrócie, jest książka Jaspera Fforde’a.
Główny bohater to Thursday Next, lat 36, kobieta, Detektyw Literacki (w skrócie DL). Na co dzień zajmuje się tropieniem przestępstw związanych z literaturą, wieczorami umawia się z kolegą z wojska, a poza tym opiekuje się ptakiem dodo. Jako DL Thursday ściga „fałszerzy, pokątnych handlarzy i zbyt swobodne interpretacje dramatyczne”. Jednak pewnego dnia, kiedy z Muzeum Dickensa w Gad’s Hill skradziony zostaje rękopis „Martina Chuzzlewita”, w życie Next wkracza Przygoda przez wielkie „P”. Bo kradzież powieści Dickensa to tylko wstęp do całego mnóstwa beletrystycznych zbrodni, między innymi do tytułowego porwania Jane Eyre z powieści Charlotte Brontë.
Fforde wpadł na świetny pomysł umieszczenia kryminału w świecie książek, głównie XIX-wiecznych angielskich powieści. Przednia zabawa dla czytelnika lubiącego gry literackie, pod warunkiem że choć trochę zna Brontë, Dickensa czy Wordswortha. W przeciwnym razie może mieć pewne problemy ze zrozumieniem wszystkich wątków, nie mówiąc już o aluzjach i żartach zamieszczonych w książce.
Oprócz oryginalnego pomysłu na postać detektywa Fforde umie rozbawić dobrym, zwykle ciętym humorem – przykładem choćby świetny kawał o rewolucji francuskiej. Tynfa warte są też wynalazki wuja głównej bohaterki, Mycrofta – siatkówkowy wygaszacz ekranu albo książbaki, czyli stworzenia żywiące się przyimkami. Autor nie udaje, że przygody jego bohaterów to arcypoważne wydarzenia, wręcz przeciwnie – co rusz puszcza do czytelnika oko („To tylko tak dla zgrywy”, zdaje się mówić). Nawet jego główny szwarccharakter, paskudna postać zatruwająca życie bohaterom, niepozbawiony jest poczucia humoru: „Towarzysze, stoimy o krok od dokonania aktu barbarzyństwa artystycznego tak monstrualnego, że sam czuję się zawstydzony”.
Ciekawe jest także alternatywne (albo i nie – zależy, jak spojrzeć) zakończenie powieści „Dziwne losy Jane Eyre” podane w książce. Warto samemu się przekonać, jak skończy się romans Jane i Rochestera i jaki związek z tym mają Japończycy.
A teraz odpowiedź na pytanie, dlaczego książka Fforde’a otrzymała tak niską (w stosunku do wymienionych zalet) ocenę. Przede wszystkim stąd, że wszystko, co dzieje się do rozdziału 29., spokojnie można by wyciąć – jest mocno przydługawym i trochę chaotycznym wprowadzeniem w akcję. Fabuła na dobre rozkręca się dopiero pod koniec, wcześniej jest zbiorem mniej lub bardziej powiązanych ze sobą scen, często niezbyt sensownych (np. podróż w czasie czy zjazd Ziemiokrzyżowców). Rozumiem, że czytelnika trzeba zaznajomić z bohaterami, pokazać realia świata przedstawionego itp., ale, na Jowisza, czy musi to zajmować dwie trzecie książki?!
Kolejna sprawa – ów świat przedstawiony właściwie nijak ma się do fabuły. Nie wiem, jaki cel przysługiwał Fforde’owi podczas wymyślania alternatywnej historii Europy, ale chyba się pogubił w tym wszystkim. Otóż w książce wojna krymska między carską Rosją i Wielką Brytanią nie skończyła się w 1856, ale trwa po dziś dzień (a konkretnie: do 1985 roku, kiedy toczy się akcja). Bardzo fajny pomysł, tyle że nijak się to ma do samej akcji. Nie wiadomo dlaczego nikt dotąd nie zakończył konfliktu ani jak odbił się on na historii świata – ot, jest sobie po prostu. Moim zdaniem autor przedobrzył – wątek przestępstw literackich w zupełności wystarczy, historia alternatywna wprowadza tylko niepotrzebny zamęt.
Do drobniejszych błędów można zaliczyć liczne cudowne wybawienia głównych bohaterów (deux ex machina na porządku dziennym), które w zamierzeniu miały być śmieszne, a nudzą, a także udziwnienia postaci. Na dobrą sprawę w „Porwaniu Jane E.” nie ma normalnych bohaterów – albo ktoś jest świrem (np. Hades, pastor Joffy), albo wampirem (Spike), albo też ma głupie nazwisko (Schitt). W ostateczności może być postacią fikcyjną. Każda postać z osobna jest zabawna, ale postawiona obok tuzina podobnych dziwaków męczy, a czytelnik zaczyna rozglądać się za jakimś w miarę zwyczajnym bohaterem.
W skrócie: „Porwanie Jane E.” to umiarkowanie ciekawe czytadło w sam raz na lato dla tych, co lubią kryminały, nie przeszkadzają im błędy popełnione przez autora i nie mają nic przeciwko otwartemu zakończeniu sugerującemu ciąg dalszy przygód Thursday Next. Albo są miłośnikami powieści sióstr Brontë.
Aha, niektóre dowcipy (nie tylko ten z rewolucją francuską) są naprawdę dobre