Portugalia zazwyczaj kojarzy nam się z wakacjami, muzyką fado, ewentualnie paroma słynnymi odkrywcami. Ale z dyktaturą? W powieści António Logo Antunesa „Podręcznik dla inkwizytorów” poznajemy Portugalię zupełnie inną od tej, która istnieje w powszechnej wyobraźni.
Nikt nie spodziewał się portugalskiej inkwizycji
[António Lobo Antunes „Podręcznik dla inkwizytorów” - recenzja]
Portugalia zazwyczaj kojarzy nam się z wakacjami, muzyką fado, ewentualnie paroma słynnymi odkrywcami. Ale z dyktaturą? W powieści António Logo Antunesa „Podręcznik dla inkwizytorów” poznajemy Portugalię zupełnie inną od tej, która istnieje w powszechnej wyobraźni.
António Lobo Antunes
‹Podręcznik dla inkwizytorów›
Bohaterem „Podręcznika…” jest jeden z ministrów w rządzie António de Salazara (dyktatora rządzącego Portugalią od końca lat 20. do połowy 70. ubiegłego wieku). To człowiek, który wydawał wyroki śmierci, decydował o polityce państwa, kupował sobie kochanki, rządził ludźmi jak udzielny monarcha. Jednak czytelnik nie powinien spodziewać się politycznej biografii człowieka przez lata mającego wpływ na losy Portugalii. Nie dowiadujemy się wiele na temat zbrodni ani działalności ministra; nawet Salazar pojawia się sporadycznie, często w prozaicznych sytuacjach (kolacja u rodziny). Antunes pokazuje za to dyktaturę od podszewki, od kuchni albo jeszcze inaczej: od łazienki. Bo właśnie w łazience, kiedy jesteśmy sami, nie przybieramy masek. Tak też przedstawiony jest główny bohater – bez udawania.
Portugalski pisarz oferuje czytelnikowi psychologiczny raport na temat człowieka, który odcisnął tragiczne piętno na rodzinie i bliskich, ale też na zwykłych mieszkańcach Portugalii. Główny bohater to dyktatura w mikroskali, w losach jego i najbliższych mu ludzi widzimy losy całego narodu. Książka jest zbiorem życiorysów osób związanych z „panem ministrem”, „panem doktorem”, jak nazywany był bohater Antunesa. Wśród nich możemy przeczytać wypowiedzi żony, licznych kochanek, syna Jao i jego rodziny, znajomych, służących, a nawet osób nieznających bezpośrednio ministra Salazara. Wszyscy oni są naznaczeni przez dyktaturę, ale główną ofiarą jest, paradoksalnie, sam „pan doktor”. Z potężnego człowieka, którego szef rządu pytał o zdanie, który wysyłał ludzi na śmierć, staje się zniedołężniałym starcem z pobłażaniem traktowanym przez personel domu starców: „Siusiu panie doktorze siusiu kto ślicznie zrobił siusiu no kto?”.
Narracja w książce Antunesa przywodzi na myśl zapis chaotycznych zeznań. Autor świadomie zrezygnował z niektórych znaków przestankowych, liczne wtrącenia w wypowiedziach postaci umieszczane są w osobnych akapitach, a zdania poprzedzające i następujące po nich nie są zamykane kropką czy przecinkiem. W ten sposób pisarz naśladuje potoczny styl opowiadania, w którym rzadko kierujemy się przejrzystością czy logiką wypowiedzi. Jednak ten zabieg ma jeszcze jeden efekt. „Podręcznik…” czyta się trochę jak współczesną, poddaną dekonstrukcji epikę. Powiedzmy, taką nieco bełkotliwą skargę Achillesa na śmierć Patroklosa. Tekst ma własny rytm oparty na powracających frazach i powtórzeniach („Robię wszystko czego tylko one chcą ale nigdy nie ściągam z głowy kapelusza żeby było wiadomo kto tu rządzi”). Nie jest to łatwy styl, zwłaszcza dla osób nieprzyzwyczajonych do eksperymentów z tekstem. Trzeba jednak stwierdzić, że Antunesowi zabieg ten udał się znakomicie. Już po kilku stronach lektury można wpaść w charakterystyczny, wciągający rytm narracji.
Historia opisana przez portugalskiego pisarza nie ma właściwie zakończenia. Znamienne jest, że pogrzeb „pana doktora” ma miejsce gdzieś w połowie książki. Autor wyraźnie daje do zrozumienia, że „Podręcznik…” nie jest typową powieścią, ale raczej czymś w rodzaju poetyckiego reportażu. Autor na 450 stronach zebrał historie opowiadane przez bliskich głównego bohatera, a także – w końcowej partii książki – wypowiedzi tego ostatniego. Wszystkie są nieskładne, pełne wtrąceń i pobocznych wątków, co sprawia wrażenie, jakby pisarz nagrał na żywo opowieści swoich bohaterów, a potem po prostu je przepisał i wydał jako „Podręcznik…”. Zresztą sam tytuł książki sugeruje, że jest ona zapisem przesłuchań prowadzonych przez nieznanego z imienia inkwizytora. Jeśli tak, to Święte Oficjum będzie miało nie lada orzech do zgryzienia. Bowiem obraz „pana doktora”, ministra z rządu Salazara jest nieostry, dwuznaczny. Antunes nie dochodzi do żadnych wniosków, nie wyjaśnia istoty zła, a jedynie pokazuje jego oddziaływanie na innych, radioaktywne promieniowanie. Osąd zostawia czytelnikowi albo też uważa, że wydawanie wyroku jest zbędne – sama historia upadku dumnego ministra jest jednocześnie karą.
Co mi się nie podobało w „Podręczniku…”? Zbyt duża liczba bohaterów. Momentami można odnieść wrażenie, że o „panu doktorze” opowiadają osoby w małym stopniu z nim związane. Na przykład weterynarz, który został zmuszony odebrać poród kochanki bohatera, albo pielęgniarka zajmująca się ochmistrzynią ministra. Pół biedy, gdyby owe postaci miały coś do powiedzenia, ale przede wszystkim powtarzają znane już czytelnikowi fakty. Chociaż jeśli przyjąć interpretację inkwizytorskiego śledztwa, być może świadczy to o rzetelności narratora. Podszedł on poważnie do sprawy i przesłuchał wszystkich bohaterów choćby tylko w najmniejszym stopniu związanych z ministrem Salazara. Wszystko po to, by pamięć o „panu doktorze”, który zniszczył życie wielu ludzi, nie zaginęła. A jest to prawdopodobne, bowiem – jak stwierdza jedna z postaci – ludzie „zapominają o wszystkim, zapominają o wszystkim na zawsze, pan zapomina o książce i o Salazarze i o ministrze, a ja, który nic panu nie powiedziałem, bo pan wie, że ja panu nic nie powiedziałem, że za żadne skarby świata nic bym panu nie powiedział”. Książka Antunesa nie pozwala zapomnieć.