Okręceni wokół palcaBilet na koncert The Police: 130 złotych.
Przejazd do Chorzowa: 75 złotych. Zobaczyć The Police na żywo: bezcenne. Marcin PiwnikOkręceni wokół palcaBilet na koncert The Police: 130 złotych. Przejazd do Chorzowa: 75 złotych. Zobaczyć The Police na żywo: bezcenne. The Police, Counting Crows, Chorzów, Stadion Śląski, 26 czerwca 2008 The Police Fot. www.hamburgersquare.com Bilet na koncert w Chorzowie miałem bodajże od lutego. W każdym razie od dawna. Byłem przekonany, że taki koncert takiego zespołu sprzeda się błyskawicznie. Rzeczywistość trochę mnie zaskoczyła – w kasach Stadionu Śląskiego bilety można było bez problemu nabyć nawet chwilę przed występem The Police. Nie znaczy to, że Śląski świecił pustkami – koncert przyciągnął około 50 tysięcy ludzi. Jeśli chodzi o wykonywane na koncercie utwory, The Police zastosowali identyczną taktykę jak rok temu Genesis. Każdy ich występ zawierał dokładnie te same numery, w tej samej kolejności. Różnica była taka, że Sting & Co. sporą część swoich hitów mocno przerobili, wydłużyli, zmienili tempo. I dodali do swojego firmowego reggae-rocka dużą szczyptę jazz-rocka, co dało szerokie pole do gitarowych popisów Andy’emu Summersowi. Po tym koncercie nabrałem do tego faceta naprawdę ogromnego szacunku. Zaczęli chwilę po 21.00. Dokładnie to zaczął Bob Marley, którego „Get Up, Stand Up” puszczone z taśmy podniosło siedzącą do tej pory publiczność. Potem spod sceny wyjechał Stewart Copeland z wielkim gongiem, którego dźwięk ogłosił, że przedstawienie czas zacząć. Na pierwszy ogień poszło cudowne „Message in the Bottle”. Jeszcze nie dowierzałem, że oto kilkanaście metrów przede mną gra legenda, jedna z najważniejszych grup w historii rocka. Zespół uśmiechnięty od ucha do ucha. Wyluzowany, siwobrody Sting przedstawił resztę zespołu, nie szczędząc kolegom komplementów, i ruszyli dalej. „Walking on the Moon” jeszcze bardziej podniosło temperaturę na widowni, która reagowała entuzjastycznie na każdy gest Stinga i chętnie dawała się wciągać do wspólnego przekrzykiwania. Dla mnie najmocniejszym momentem koncertu było wykonanie „Every Little Thing She Does”, które po prostu miażdżyło energią, oraz następny „Wrapped Around Your Finger”. W tym drugim numerze rządził Stewart Copeland. Jego finezyjna, pełna polotu gra na ksylofonie i „przeszkadzajkach” sprawiła, że chyba nie tylko mnie opadła szczęka. Brawa za ten kawałek dostał głównie Pan Perkusista. A przecież było jeszcze porywające wykonanie „Can’t Stand Losing You”, które wręcz wyrywało z butów. I chwilę wcześniej chóralnie odśpiewane „De Do Do Do, De Da Da Da”. Znalazło się też miejsce dla kilku mniej znanych numerów, jak choćby „Hole in My Life” czy „Demolition Man”. Szkoda, że nie zdecydowali się włączyć do repertuaru koncertowego „Synchronicity II”, ale mając tak szeroki wybór, musieli z czegoś zrezygnować. Fot. www.smh.com.au „Can’t Stand Losing You” zakończyło zasadniczą część występu. Kilkadziesiąt tysięcy par rąk wzięło się za ostre klaskanie, kilkadziesiąt tysięcy gardeł wywoływało The Police, śpiewając „do do do, da da da”. I wyszli. Bis rozpoczął się od wysokiego C, czyli „Roxanne”. Wierzyć się nie chce, że ten numer ma już trzydzieści jeden lat. Wciąż brzmi świeżo, a w wersji koncertowej chyba nawet lepiej niż w studiu. Publiczność odśpiewała go od początku do końca i nagrodziła zespół zasłużoną owacją. Potem były jeszcze „King of Pain”, „So Lonely” i to, na co wszyscy czekali. „Z każdym twoim oddechem / Z każdym twoim ruchem / Z każdym związkiem, który zepsujesz / Będę cię obserwował”. „Every Breath You Take”. Największy Policyjny hit wzbudził oczywiście największy entuzjazm i podobnie jak „Roxanne” został odśpiewany od początku do końca przez widownię. Zespół, wyraźnie zadowolony z entuzjazmu publiczności, nie szczędził jej uśmiechów i miłych gestów (nawet zwykle zamknięty w sobie Summers wyraźnie się rozkręcił). Sting po raz kolejny podziękował (po polsku) i znów zeszli ze sceny. Na wyraźne i bardzo głośne żądanie publiczności wrócili na finalny bis w postaci wyjątkowo ognistej wersji „Next to You”. I już tylko „Thank you! Dzekuje Katowice!” i… koniec. Jakieś sto minut grania. Niezbyt długo, ale zdołali zmieścić w tym czasie osiemnaście większych i mniejszych przebojów, kupę energii i uszczęśliwili kilkadziesiąt tysięcy osób. Jak na panów w okolicach sześćdziesiątki, na scenie prezentowali się dynamicznie, zwłaszcza Sting, którego wszędzie było pełno. Ale zarówno Summers, jak i Copeland, dotrzymywali swojemu sławniejszemu koledze kroku. Owszem, można narzekać, że Sting to już nie ta forma wokalna co kiedyś (wyższe rejestry omijał szerokim łukiem), że Summers może chwilami zbyt zapędzał się w jazzrockowych improwizacjach, że scenografia dość skromna (trzy telebimy plus ruchome zestawy świateł). Ale tak z ręką na sercu: czy były powody do narzekania? Legenda rocka zawitała do Polski. Dała świetny koncert. Czego chcieć więcej? Chyba tylko… powtórki. 2 lipca 2008 PS. Jako support rozgrzewał publiczność amerykański zespół Counting Crows. Wypadł wspaniale, wystarczy wspomnieć utwór „Round Here” w rewelacyjnej wersji, wydłużonej znacznie w stosunku do tej z debiutanckiego albumu, oraz cudowne, zmienione nie do poznania „Big Yellow Taxi” z repertuaru Joni Mitchell. Mam nadzieję, że kiedyś wpadną do Polski na samodzielny występ, bo to naprawdę bardzo koncertowa grupa, a jej wokalista, Adam Duritz, to jeden z bardziej charyzmatycznych frontmanów ostatnich lat. |
Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Rock w opozycji do rocka
— Marcin Piwnik
Ostatni wielki album
— Marcin Piwnik
Stara gwardia umie zaskoczyć
— Marcin Piwnik
Ziggy pożera Amerykę
— Marcin Piwnik
W 70 minut dookoła thrashu
— Marcin Piwnik
Piękno jest okruchem lodu
— Marcin Piwnik
Ocaleni od zapomnienia
— Marcin Piwnik
Intrygujące czekadełko
— Marcin Piwnik
Wciągające tańce-połamańce
— Marcin Piwnik
Najdziwniejsze płyty świata
— Sebastian Chosiński, Paweł Franczak, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Marcin Piwnik