Najdziwniejsze płyty świataSą listy przebojów, są listy sprzedaży, są listy najlepszych płyt wszech czasów, są listy najgorszych płyt wszech czasów. „Esensja” poszła jednak pod prąd. Postanowiliśmy stworzyć zestawienie płyt najdziwniejszych. I – co nikogo dziwić nie powinno – udało się nam.
Sebastian Chosiński, Paweł Franczak, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Marcin PiwnikNajdziwniejsze płyty świataSą listy przebojów, są listy sprzedaży, są listy najlepszych płyt wszech czasów, są listy najgorszych płyt wszech czasów. „Esensja” poszła jednak pod prąd. Postanowiliśmy stworzyć zestawienie płyt najdziwniejszych. I – co nikogo dziwić nie powinno – udało się nam. Dziwny – odznaczający się czymś osobliwym, niezrozumiałym Słownik języka polskiego Dziwny – niepokojący, podejrzany, wątpliwy, pokręcony, pomylony, postrzelony, szalony, zdziwaczały, zwariowany ciekawy, kuriozalny, nietuzinkowy, niezwykły Słownik synonimów Zawsze gdzieś tam były, chociaż nie rzucały się w oczy. Zakurzone, schowane z tyłu półki w sklepie muzycznym, z nalepką „50 procent zniżki” i porysowaną okładką. Rzadko bywało o nich głośno – media traktowały je jako kuriozum nie warte uwagi, nie puszczano ich w radiu, nie recenzowano… O istnieniu większości z nich wiedzieli tylko najwięksi kolekcjonerzy, „afficionados” i …sami autorzy. Dziwne płyty. Bez typowego dla współczesnej muzyki schematu i podziału na refreny i zwrotki, czasem bez schematu w ogóle. Wbrew logice albo bez logiki. Z tekstami, które wprawiają w zakłopotanie, rozbawianie, gniew lub wściekłość. Rozpisane na najdziwniejsze instrumenty, nagrywane w najbardziej niespodziewanych warunkach, o nieprzewidywalnej rytmice i melodyce (o ile miały rytm i melodie, rzecz jasna). Tworzyły je indywidua przeróżnego autoramentu: zawodowcy, muzycy z doskoku, zupełni amatorzy. A czasem – co tu ukrywać – szaleńcy. Nasza redakcja postanowiła wybrać spośród tych albumów te, które odznaczają się największą zawartością cukru w cukrze – nagrania szalone do szpiku kości. Część z nich to małe perełki, które nie zostały hitami tylko przez przypadek, inne to nieudane eksperymenty z muzycznego laboratorium, skazane na wieczny niebyt, ale są też takie, które w pewnych kręgach uchodzą za kanon. Każdy z redaktorów wybrał swój zestaw, bo każdego z nas dziwi co innego. Oto trzydzieści osiem zakręconych płyt, trzydzieści osiem bękartów show-businessu, trzydzieści osiem wybryków natury. Trzydzieści osiem dziwnych płyt. Paweł Franczak Arnold Schönberg – „Pierrot lunaire” lub „Trzy razy po siedem wierszy z «Pierrot lunaire» Alberta Giraud w przekładzie niemieckim Ottona E. Hartlebena na głos recytujący, fortepian, flet (także piccolo), klarnet (także klarnet basowy), skrzypce (także altówkę) i wiolonczelę. Melodramaty, opus 21., skomponowane w 1912 r. Jeśli przerażają was już same wyrazy „dodekafonia” i „atonalność” – o długości tytułu nie mówiąc – to kontakt z najwybitniejszym dziełem Schönberga może okazać się przykry (to eufemizm). Ale jeśli cenicie sobie niecodzienne podejście do ludzkiego głosu (szepty, krzyki, melodeklamacje) i niczym nieograniczoną wyobraźnię muzyczną – będziecie więcej niż szczęśliwi. No i ta tematyka: miłość, przemoc, religia, bluźnierstwo… Ścieżka dźwiękowa do „Nagiego lunchu” Burroughsa jak znalazł. Peter Brötzmann Octet – „Machine Gun”, FMP (1968) Opus magnum free jazzu. Alfa i Omega „poszukującej muzyki”. Nikt, nigdy i nigdzie nie pozostanie wobec tej płyty obojętny. Zmasowany atak dęciaków przytłacza i zniewala od pierwszej do ostatniej sekundy. Nie ma ratunku – karkołomna kakofonia raz po raz układająca się w zaskakujące motywy (np. funkujący temat) powaliła już niejednego twardziela. Jednak każdy, kto wyszedł z tej potyczki zdrów i cały, poczuje się innym człowiekiem. Karlheinz Stockhausen – „Stimmung”, Hyperion (1969) Sześciu śpiewaków i siedemdziesiąt minut mantry. Refleksja, konsternacja, rozbawienie, złość, odprężenie – takie emocje będą targać nami podczas odbioru tej muzyki. Mamy do czynienia z zaskakującym, magnetycznym dziełem, które bardziej niż muzyką jest filozoficzną koncepcją czerpiącą z tradycji Dalekiego Wschodu. Uwaga! To nie jest muzyka relaksacyjna typu „Pieśni zagubionych wielorybów” lub „Odgłosy sawanny o północy”. To pełnoprawne, zaskakujące dzieło nietuzinkowego artysty. La Monte Young – „Dream House 78’ 17”, Shandar (1973) Jeden z głównych twórców ruchu Fluxus, jeden z najdziwniejszych ludzi na naszej planecie, na jednej z najdziwniejszych płyt w historii. Wszystko rozbiega się o przeciągłe, niskie, bezustanne dźwięki. Minimalizm albumu niektórych może doprowadzić do frustracji, ale nie osądzajmy pochopnie. Tej płyty trzeba słuchać w szczególny sposób: to nie ona ma się dostroić do nas, ale my do niej. Na dostrojenie mamy sporo czasu, bo La Monte Young nie należy do tych, którzy gdziekolwiek się spieszą: muzyka jest więc jedną płynną mistyczną kompozycją, która zdaje się nie mieć końca. Current 93 – „Swastikas for Noddy”, World (1987) Jak bardzo trzeba być szalonym, żeby za bohatera swojej dekadenckiej, wykolejonej, pogańskiej, psychopatycznej płyty obrać Noddy’ego – postać z angielskiej bajki? Trzeba o to spytać Davida Tibeta, lidera grupy. Podobno miał wizję ukrzyżowania (znowu ukrzyżowanie!) biednego krasnala, stąd idea albumu. Czy trzeba coś dodawać? Może tylko to, że określono ją na początku jako pop. Wolne żarty! Prędzej piekło zamarznie niż Current 93 trafi na listy przebojów… The Boredoms – „Wow 2”, Picadilly Records (1992) „Przepraszam, a o co tutaj chodzi?!”. Oto jest pytanie! Zgodnie z radą Talking Heads: „Stop making sense”, Boredoms nie zważają na takie drobiazgi jak zdrowy rozsądek i ciąg przyczynowo-skutkowy. Na „Wow 2” Japończycy przejechali się po heavy metalu i punku walcem drogowym i mają jeszcze odwagę nazywać to muzyką. Pewne jest, że aby stworzyć coś takiego, potrzeba albo dużej dozy szaleństwa, albo dużej dozy narkotyków. Diamanda Galas – „Schrei X”, Mute (1996) Jeśli szukacie płyty, która byłaby połączeniem najbardziej przerażającego horroru i najsmutniejszego dramatu zarazem: nie szukajcie dłużej. Album tej greckiej wokalistki został nagrany na żywo, w absolutnej ciemności. Nieziemski – ale nie anielski – głos Diamandy potrafi leniwy blask sierpniowego słońca zamienić w mroczną noc, a krisznowca wpędzić w depresję. Cóż zatem musi się dziać, gdy będziemy słuchać jej w ciemnościach na koncercie? Tego nie sposób sobie wyobrazić. Pozostaje pytanie: czy starczy Wam odwagi na wysłuchanie „Schrei X” w całości? Merzbow – „Space Metalizer”, Alien8 Recordings (1997) Nie, to nie odtwarzacz szwankuje. To Masami Akita, zwany Merzbow, guru japońskiego noise, pokazuje swoje możliwości. Sprzężenia, drony, zgrzyty, szumy są tu na porządku dziennym. Właściwie każda płyta Merzbow podpada pod kategorię „dziwna”, ta jest tylko jedną z egzemplifikacji. No, ale skoro ktoś ma takie motto: „Nie wiem, jaka jest różnica między hałasem a muzyką”, to nie ma co się dziwić. The Tiger Lillies – „Bad Blood + Blasphemy”, Misery Guts Music (1999) Spójrzmy na zdjęcie na okładce „Bad Blood + Blaphemy”. Gumowa lala ukrzyżowana na zabytkowym krzyżu. Taaak… Płyta z taką okładką śmiało może konkurować o miano jednego z najbardziej pokręconych dzieł muzycznych. Dorzućmy do tego męski, udający falset wokal, akordeon, tureckich muzyków, cyrkowo-knajpiany klimat i teksty w stylu: „Mógłbym być zabójcą / Co ciała ofiar je / Jadłbym je podgniłe / Lub świeże jadłbym je”. Są dwie opcje: tę płytę można szczerze znienawidzić albo pokochać na zabój. John Zorn – „Chimeras”, Tzadik (2001) W swojej wytwórni Tzadik Zorn wydawał przeróżne rzeczy, różne rzeczy też w życiu grał, ale na „Chimeras” zawędrował tak daleko, że momentami zdaje się gubić powrotną drogę. Operowe wokalizy (nie liczmy na łatwe melodie) przeplatają się z nawiązującymi do dokonań Luigiego Nona lub Edgarda Varese’a partiami instrumentów (na zgrabne i proste kadencje skrzypiec też nie liczmy – nie ma przeproś). Dzieło niezwykle… chimeryczne i hermetyczne: trudno jednoznacznie ocenić, co artysta miał do przekazania. Uwaga! Nie słuchać podczas prowadzenia pojazdów mechanicznych – może grozić kalectwem lub śmiercią. Piotr „Pi” Gołębiewski Syd Barrett – „Barrett” (1970) Kiedy jego koledzy z Pink Floyd szykowali się do nagrania albumów życia, on tonął coraz bardziej w schizofrenii. Ta płyta to smutny obraz człowieka wyniszczonego przez narkotyki. Barrettowi grającemu na gitarze nie raz zdarza się niedokładnie chwycić akord czy niemiłosiernie fałszować, śpiewając. Sytuacji nie uratował nawet udział Davida Gilmoura i Richarda Wrighta z macierzystej formacji. ‹Concerto for Group and Orchestra› Deep Purple – „Concerto for Group and Orchestra” (1970) Autorem tego konceptu był klawiszowiec Purpli Jon Lord. Jego nowatorki wówczas pomysł zakładał, by stworzyć kompozycję, w której równoprawnie brzmiałaby żywa orkiestra wraz z zespołem rockowym. Szkoda tylko, że na koncepcie się skończyło. Lord nie miał pomysłu na ciekawe partie ani zespołu, ani orkiestry. Głównie patent składa się z tego, że i jedni, i drudzy się wymieniają – kiedy jeden kończy, drugi rozpoczyna. Wszystko przy tym brzmi strasznie rozwlekle i jest, najprościej mówiąc, nudne. Jedyne, co ratuje Lorda, to fakt, że był prekursorem takiego grania. |
Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Włoski Kurosawa
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Palec z artretyzmem na cynglu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
— Sebastian Chosiński
Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Płynąć na chmurach
— Sebastian Chosiński
Ptaki wśród chmur
— Sebastian Chosiński
My i Oni
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
„Czemu mi smutno i czemu najsmutniej…”
— Sebastian Chosiński
Pieśni wędrujące, przydrożne i roztańczone
— Sebastian Chosiński
Z jednym zastrzeżeniem co do Barretta - pomimo uwag, o których mowa w tekście, to jest to płyta genialna. I to nie tylko w kategorii "czym mogłoby to być, gdyby nie choroba", ale sama w sobie. Oceniam wyżej niż większość nagrań Pink Floyd, a chyba trudno o lepszą argumentację.
A poza tym to jest lista, której długo szukałem w internecie - dzięki!