O wydanym 23 października 2009 albumie „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” nie można powiedzieć, że to nowa płyta Heya. To pierwsza płyta nowego Heya. Zespół z szesnastoletnim stażem pokazał innym kapelom ich miejsce w szeregu. Jeżeli nic nieoczekiwanego się w tym roku nie ukaże, to mogę zaryzykować stwierdzenie, że oto najlepsza polska płyta AD 2009 muzyki tak zwanej popularnej.
Uwaga! Hey!
[Hey „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” - recenzja]
O wydanym 23 października 2009 albumie „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” nie można powiedzieć, że to nowa płyta Heya. To pierwsza płyta nowego Heya. Zespół z szesnastoletnim stażem pokazał innym kapelom ich miejsce w szeregu. Jeżeli nic nieoczekiwanego się w tym roku nie ukaże, to mogę zaryzykować stwierdzenie, że oto najlepsza polska płyta AD 2009 muzyki tak zwanej popularnej.
Hey
‹Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!›
Utwory | |
CD1 | |
1) Vanitas | |
2) Umieraj stąd | |
3) Faza delta | |
4) Piersi ćwierć | |
5) Chiński urzędnik państwowy | |
6) Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy! | |
7) Stygnę | |
8) Boję się o nas | |
9) Kto tam? Kto jest w środku? | |
10) Nie więcej... | |
Hey był zawsze dla Nosowskiej pewnym azylem. To tutaj twardo stąpała po rockowej ziemi. Co innego solowe płyty – tam pozwalała sobie zapomnieć, że jest wokalistką, bądź co bądź, jednego z ważniejszych zespołów mainstreamowych w naszym kraju. Takie płyty jak „Puk Puk” czy „Sushi” zaskakiwały flirtami z elektroniką w jej dobrym trip-hopowym wydaniu. „Unisexblues” był bardziej popowy, ale nadal Nosowskiej daleko tam do macierzystej formacji. Hey natomiast częściej muzycznie spoglądał wstecz. Tak jak w „Karmie” odbijały się lata 60., tak na „Hey” lata 80. i polski kiełkujący rock alternatywny. I począwszy od „[sic!]”, przez trzy kolejne płyty zespół wyciągał z rockowej stylistyki praktycznie wszystko. Ballady były z płyty na płytę bardziej dojrzałe i dopracowane, szybkie rockowe numery brzmiały już niemal idealnie. Nie oznacza to jednak, że każda płyta była coraz lepsza. Słuchając „Echosystemu”, miałem odczucie, że kapela zabrnęła w ślepy zaułek. Zespół co prawda nawiązywał do aktualnych trendów gitarowego grania, lecz wrażenie, że jest to znowu taka sama płyta Heya, że kapela tak zasłużona nagrywa te same utwory po raz n-ty, powodowało niedosyt. W 2007 ukazał się album „Unplugged”. Jak dla mnie był to znak. Zespół zatoczył koło – wrócił do początku, do korzeni. Spróbował jednak na nowo ten początek określić, dlatego na „Unplugged” znaleźliśmy nowe aranżacje tak dobrze znanych przebojów. I płytą „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” otwierają nową kartę historii o nazwie Hey.
Pierwszą istotną kwestią jest osoba realizatora. Marcin Borys, odpowiedzialny za produkcję, współpracował z Nosowską przy dwóch ostatnich jej płytach. Miejscem nagrań była zaś Kraina Westernu w Sarnowej Górze. Tam, wśród wystroju rodem z Dzikiego Zachodu, zespół nagrał materiał, który może śmiało pretendować do tytułu albumu roku kraju nad Wisłą. W końcu doszło do tak przeze mnie oczekiwanego spotkania Kasi z Heya z Kasią z płyt solowych. Najważniejszym dowodem są pierwsze takty nowej płyty. „Vanitas”, otwierający album, pełny jest charakterystycznych dla winylów skrzypień i trzasków oraz elektronicznych dźwięków. Towarzyszące głównej melodii gitarowe akordy, grane z lekkim vibratem, musiały się dobrze komponować z miejscem, w którym zostały nagrane (podobną gitarę usłyszymy również w „Chińskim Urzędniku Państwowym”). Na koniec wchodzi trip-hopowy bit i wszystko nagle się ucina.
Cała płyta przesiąknięta jest elektroniką, na przykład utwór „Piersi ćwierć”, kojarzący się z francuskim duetem Air za sprawą brzmień syntezatorowych klawiszy, wyciągniętych żywcem z lat 70. Innym przykładem może być roztańczona „Faza Delta”. Basowy motyw i typowe dla Franz Ferdinand gitarowe bicia nie dają słuchaczom żadnych szans – trzeba zacząć podrygiwać. Jeżeli dodamy do tego zaskakujący melancholijny koniec, wypełniony kosmicznymi dźwiękami syntezatora, otrzymamy jeden z najlepszych utworów tego roku. Równie energiczny „Kto tam? Kto jest w środku?” utrzymany jest w indierockowej stylistyce. Kompozycja ta oferuje świetny, charakterystyczny dla The Gossip basowy motyw, który przez całą piosenkę nabiera coraz bardziej „dyskotekowego” brzmienia. Skojarzeń z innymi wykonawcami jest więcej. Kapitalny kawałek tytułowy utrzymany jest w stylu znanym z płyt chociażby Gorillaz – takie połączenie trip-hopu, hip-hopu i dubu. Refren mogłaby wyśpiewać równie dobrze Maria Peszek. Oczywiście bardziej tradycyjne brzmienia też mają swoje miejsce – chociażby pop-rockowa ballada „Stygnę” i fantastyczna, lekko soulowa kompozycja „Boję się o nas”.
Najlepsze na płycie są jednak dwa utwory różne jak dzień i noc. „Umieraj stąd”, który trochę przypomina niektóre dokonania Morcheeby, urzeka przede wszystkim piękną linią melodyczną i chórkami. Delikatne, subtelne momenty przeplatają się z przesterowanymi basami i elektronicznymi rozlanymi dźwiękami. Dobrze w to wkomponowane są puszczane od tyłu gitarowe zagrywki. Takie „rewersy” kojarzą się z Beatlesami z okresu „Revolver”. Pojawiająca się akustyczna gitara, fortepianowy akompaniament i oszczędna gra perkusji tworzą naprawdę bardzo dobry utwór. Drugim jest zamykający płytę „Nic więcej…”. Na tle jazzowego pianina Nosowska opowiada o (nie)skończonej miłości. Jeżeli komuś podobają się dokonania nu-jazzowego zespołu Goldfrapp, to dobrze odnajdzie się w tej kompozycji.
Tekstowo płyta to niewątpliwie koncept album. Temat poruszany przez Nosowską jest jeden, sugerowany z resztą przez sam tytuł krążka. Nie są to jednak ckliwe piosenki o maślanym uczuciu, lecz bardziej werterowskie problemy z nieszczęśliwym czy też niespełnionym uczuciem („Stygnę”, „Piersi ćwierć”). Często przyjmują one postać wyrzutów odtrąconej kochanki („Umieraj stąd”, „Chiński urzędnik państwowy”). Naprawdę urzekają zdania w stylu „w amoku słowiki / golone trawniki / płakałam do wewnątrz / dyskretna po kość” („Umieraj stąd”) czy „zagłada kwiatów trwa / koncentracyjny parapet / w domu mam” z numeru tytułowego. Równie duże wrażenie robią „Piersi ćwierć” z sentencją „dom / to nie miejsce lecz stan / jestem bezdomna / ćwiercią piersi oddycham znów”. Świetnie tekstowo (muzycznie też) wypada „Chiński urzędnik państwowy” w całości będący listą metafor. W dodatku Nosowskiej udało się utrzymać dobry poziom przez cały utwór bez popadania w banał i zakończyć go pięknym stwierdzeniem „zagłusza mnie znów miejski gwar, czytaj z ust…”. Wokalnie pani Katarzyna jest w równie wybornej formie. Dobrze czuje się w soulowych i stylistycznie bliskich r’n’b klimatach jak w „Boję się o nas”, czy też bardziej jazzowych w „Nic więcej..”. Nosowskiej dorównują poziomem wykonawczym panowie. Każdy instrument ma swoje przemyślane miejsce. Aranżacyjnie to niewątpliwie najlepsza płyta Heya.
Podsumowując: tak jak do tej pory Hey poruszał się bardziej w rejonach znanych z dokonań amerykańskich zespołów rockowych, tak teraz nad całością unosi się duch nagrań najważniejszych obecnie grup brytyjskich – Blur i Radiohead. Zespół pozwolił sobie na bardziej odważne eksperymenty z własnymi kompozycjami (bo niewątpliwie nadal kawałki powstawały na gitarze), osiągając naprawdę wysoki poziom. Wcześniejsze nieśmiało pojawiające się elektroniczne wycieczki (np. „Mówię” i „Na wieczność” z „Echosystemu”, „Manto” oraz „Mehehe” z „Music Music”) były tylko ciekawostkami, smaczkami na typowo rockowych albumach. Próby poszerzenia stylistyki widoczne były już na „Music Music”, ale dopiero teraz, dwie płyty później, osiągnęły swoje apogeum. Marcin Borys udowodnił, że powinien być zaliczany do ścisłej czołówki producentów w naszym kraju. Wydawnictwo ma świetne brzmienie – ocierające się o wymienione powyżej zespoły. Jest to płyta, co do której nie mam żadnych zastrzeżeń. Począwszy od okładki projektu Macieja Morusia, poprzez brzmienie i aranżacje – aż po same kompozycje i ich wykonanie. I chyba już dawno słuchając polskiej płyty nie pomyślałem, że mogłaby jeszcze trwać i trwać. Jest to pozycja absolutnie obowiązkowa.
Bardzo rzetelna recenzja. Zgadzam się z nią w 100%.