Zawód: kompozytorW powszechnej opinii kompozytorzy żyją w jakimś innym świecie: tworzą sobie muzykę, nie przejmując się codziennością i tak błahymi sprawami, jak swój wizerunek, reklama koncertów czy pieniądze. Cytując Biblię, są jak ptaki: „nie sieją, nie żną i nie zbierają do spichlerzy”. W rozmowie z jednym z najciekawszych polskich kompozytorów, Mariuszem Dubajem, obalamy ten pogląd. Oprócz tego rozmawiamy o muzyce pop, sutku Janet Jackson i próbujemy znaleźć odpowiedź na pytanie: „dlaczego coś nam się podoba?"
Paweł FranczakZawód: kompozytorW powszechnej opinii kompozytorzy żyją w jakimś innym świecie: tworzą sobie muzykę, nie przejmując się codziennością i tak błahymi sprawami, jak swój wizerunek, reklama koncertów czy pieniądze. Cytując Biblię, są jak ptaki: „nie sieją, nie żną i nie zbierają do spichlerzy”. W rozmowie z jednym z najciekawszych polskich kompozytorów, Mariuszem Dubajem, obalamy ten pogląd. Oprócz tego rozmawiamy o muzyce pop, sutku Janet Jackson i próbujemy znaleźć odpowiedź na pytanie: „dlaczego coś nam się podoba?" Paweł Franczak: „Organizator życia muzycznego” – oprócz komponowania i wykładów na uniwersytecie tym właśnie się Pan zajmuje. Przyznam, że brzmi okropnie, niczym partyjna funkcja w PRL-u. Co właściwie robi „organizator życia muzycznego”? Mariusz Dubaj: Po pierwsze, w PRL-u postawiony przez partię tak zwany kaowiec nie robił nic, bo na niczym się nie znał i niczego zrobić nie potrafił. Pilnował tylko tak zwanej „poprawności politycznej”, odstawiając chałturę. Trudno jest posądzać wysoko ceniony w świecie Związek Kompozytorów Polskich, zarządzany na przykład przez Stefana Kisielewskiego czy Witolda Lutosławskiego i propagujący muzykę sprzeczną z założeniami komunizmu, o jakiekolwiek związki z partią. A wracając do funkcji organizatora: odwala on czarną robotę, robi wszystko, co związane jest z koncertami, festiwalami, wydawaniem płyt, publikacji etc. W Polsce kompozytorzy zajmują się i pomaganiem grafikowi przy afiszach, i reklamą koncertu, i nadzorem przy wydawaniu płyt. Nauczyłem się tego jeszcze podczas pracy w Kole Młodych Związku Kompozytorów Polskich w Gdańsku – taka była wtedy konieczność, tak zresztą jest i dzisiaj. Obowiązuje model amerykański „zrób to sam”. PF: Przecież to brzmi absurdalnie! Czy muzyk nie powinien zajmować się tylko i wyłącznie muzyką? MD: W naszym kraju Związek Kompozytorów Polskich zajmuje się pozyskiwaniem pieniędzy, ale ich wydawanie to zadanie dla kompozytorów i muzykologów. To się wydaje absurdalne, ale wcale takie nie jest. Dla każdego artysty mnogość doświadczeń jest niezwykle ważna. Trzeba wielu wrażeń, miliardów doświadczeń, styczności z wieloma ludźmi, żeby być pełnowartościowym artystą. Mój profesor, Marek Stachowski, mawiał, że znał wielu zdolnych ludzi, którzy mimo posiadanego talentu niczego nie osiągnęli, bo nie mieli szerokich horyzontów intelektualnych. Obowiązki związane z wydawaniem, afiszami i tym podobne tworzą takie horyzonty, pozwalają poznać profesję niejako „od podszewki”. PF: Rozumiem, że to trochę tak, jak z aktorem – jeśli nie doświadczy pewnych rzeczy w życiu, nie będzie przed aktorską karierą na przykład kelnerem, nie poczuje smaku porażki i tym podobne, to nie będzie mógł odpowiednio wczuć się w postaci przegrane, w zwyczajnych ludzi. Aktor typu „francuski piesek”, który przechodzi przez życie bezstresowo, nie może oddać głębi ludzkiego charakteru. Po prostu: trzeba z niejednego pieca chleb jeść? MD:- Dokładnie. Ja porównam to do pracy lekarza. Zauważyłem, że jeśli lekarz nie wie, co robi salowa, pielęgniarka czy sanitariusz, to nigdy nie będzie dobrze leczył. Poza tym: w Niemczech istnieje organizacja Deutsche Musikrat, która załatwia za muzyków wszystko. I co? I tamtejsza młodzież nic nie chce robić, bo jest rozleniwiona, rozpieszczona i zniechęcona przez tę organizację. U nas jest pod tym względem zdecydowanie lepiej. Młodzież jest zachwycona możliwością samodzielnej kreacji tego, na czym jej samej najbardziej zależy. Oczywiście, polska sytuacja też ma swoje minusy… PF: Można rozmienić się na drobne i stracić z oczu swoje główne obowiązki… MD: Tak. Ale ogólnie rzecz ujmując, te „miliardy doświadczeń” to też miliardy inspiracji. I tu pojawia się ciekawa konkluzja: inspirujemy się rzeczami wspaniałymi, ale i przeciętnymi. Kiedyś zastanawialiśmy się z Witoldem Lutosławskim, dlaczego Bach czerpał inspirację z muzyki znacznie słabszych od siebie kompozytorów, jak na przykład Pachelbel, Froberger. Twórców, o których teraz niemal zapomniano. PF: Nie do końca, Pachelbela znają wszyscy za „Kanon"… MD: No dobrze, ale jednak wielu z inspirujących Bacha muzyków nie było geniuszami . A jednak Bach zaczynał dzień od grania utworów swoich ukochanych mistrzów. Pytanie: po co? Przecież był wielki, znacznie zdolniejszy od nich. Ale z drugiej strony: od kogo miał czerpać inspiracje? Od siebie samego? Byłby to skrajny narcyzm. Podobnie zresztą było z Chopinem: szukał on natchnienia między innymi w stylu brillant, o którym dzisiaj już wszyscy kompozytorzy zapomnieli. To był nieciekawy gatunek. Pełen fajerwerków technicznych, ale nudny, słaby artystycznie. PF: Pan słucha i inspiruje się rzeczami błahymi? Na przykład popem? MD: Słucham także popu, ale po kilku sekundach już wiem, co będzie dalej, i wyłączam się. Choć czasem zdarza się, że coś mnie zaskoczy. Najbardziej fascynują mnie utwory, których mogę słuchać tysiące razy, a na przykład za tysiąc pierwszym są tak samo fascynujące lub dociera do mnie jakaś rzecz, której wcześniej nie słyszałem. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. PF: Wydaje mi się, że takie chwile „przebudzenia” następują przy określonych „okolicznościach przyrody”. Kiedy mamy odpowiednie dostrojenie psychiczne, kiedy rzeczywistość tworzy intrygujące warunki odbioru muzyki. Czasem dzieje się to właśnie po tysiąc pierwszym przesłuchaniu… MD: Ale bywa i na odwrót. Kiedy Artur Rubinstein przysłuchiwał się Igorowi Strawińskiemu, który prezentował mu swoje najnowsze dzieło inspirowane jazzem, ten pierwszy stwierdził, ze im dłużej Strawiński mu je grał, tym mniej mu się podobało. PF: Odnośnie kryteriów oceny muzyki: przyznaję, że ten problem dosłownie spędza mi sen z powiek. Jak Pan się na to zagadnienie zapatruje? MD: Na pewno nie stoję na gruncie tylko subiektywizmu czy też tylko obiektywizmu. Problem ten też nie pozwala mi spać spokojnie, jak Pan to ujął. Być może należy jakoś połączyć oba te stanowiska. Oceny ludzi są różne, różne są też oceny w zależności od czasów, w jakich żyjemy. Jednak przy właściwie przeprowadzonej analizie bardzo wiele da się „zmierzyć i zważyć”. Cóż jednak uczynić z utworami pozornie dobrze skonstruowanymi, których w ogóle nie chce się słuchać… PF:: No właśnie: co nie zacznę nad tym rozmyślać, to mi relatywizm wychodzi. Mimo wewnętrznej niezgody z tym stanowiskiem. MD: Być może relatywizm wiele wyjaśnia. jednakże problemów związanych z estetyką nie rozwiążemy w pięć minut. Ważne jest, żeby o nich mówić, żeby przynajmniej próbować ich dotknąć. Często ktoś przychodzi do mnie, mówiąc „wie Pan, nie znam się na muzyce, ale akurat ten utwór mi się podoba. Jak to się dzieje?”. Powtarzam, że jeśli to jest szczery zachwyt, to odbiór jest prawidłowy, a dzieło ma jakąś wartość. Bardzo często oceny osób bez profesjonalnego wykształcenia muzycznego są niezwykle celne, co wysoko sobie cenię. PF: Zajmuje się Pan muzyką współczesną, taką też Pan komponuje. Czy zgodzi się Pan, że Polska to kraj, w którym współczesna muzyka traktowana jest po macoszemu? Że spóźniamy się z jej odbiorem, nie nadążamy za światem? MD: A czy publiczność na całym świecie nie ma podobnych zachowań? Wszyscy z trudem przyjmują nowości, tak było zawsze. Spójrzmy chociażby na impresjonizm: jak trudno przebijał się do świadomości społeczeństwa. PF: No tak, kobietom w ciąży zakazywano chodzić na wernisaże impresjonistów, gdyż mogłoby to się źle skończyć dla dziecka… MD: Właśnie – wiele lat minęło, zanim uznaliśmy ten nurt i powszechnie go zaakceptowaliśmy. Oczywiście, pozostaje kwestia: dlaczego nikt wtedy nie miał wystarczających kompetencji, a nade wszystko wyczucia, żeby docenić porażające wręcz piękno tych dzieł? Ale tak już jest z nowościami. Spójrzmy na Schuberta. Przecież on przez całe życie żył w cieniu Beethovena, a dopiero w XX wieku w pełni doceniono go i postawiono na równi z największymi. Podobnie, choć z innej dziedziny stuki, było z Norwidem, o którym nie wspominano w prawie żadnej XIX-wiecznej encyklopedii, a teraz jest postacią niemal tak ważną, jak Mickiewicz czy Słowacki. I jeszcze ważne pytanie: „czy rzeczywiście obecnie najwyższą wartością jest nowość”? Czy to, co nowe i odkrywcze jest automatycznie dobre? Moim zdaniem: nie. Jak mawiał profesor Wojciech J. Podgórski, trzeba całych geologicznych pokładów złej sztuki, żeby zaistniały i pozostały wielkie, genialne dzieła. Osobiście nie dzielę muzyki na współczesną i tradycyjną, lecz na dobrą i złą. Co do Polaków, to mamy niestety paskudną cechę – potrafimy opluć i zszargać to w naszej kulturze, co najpiękniejsze. Mam mimo to nadzieję, że prawdziwe wartości same się obronią. Nawet po wielu latach. Dokładnie odwrotnie postępują na przykład Norwedzy. Tamtejsi kompozytorzy są raczej przeciętni, a oni wychwalają ich pod niebiosa. Czy ma to sens, czy przyniesie właściwy skutek? Wątpię w to. PF: Co do wspomnianej obrony wartości: po latach rzeczywiście może nastąpić rehabilitacja. Ale z tym pluciem często jest tak. jak z oskarżeniem o pedofilię – ktoś rzuci hasło „pedofil” i takiego odium już nigdy się nie zdejmie, mimo oczyszczenia przez sąd. Mówię to w kontekście „tabloidyzacji” mediów i generalnie kultury. Jaką szansę na obronę ma artysta? Przy miażdżącej krytyce i przy niezrozumieniu może co najwyżej zostać „pośmiertnie wielki”. MD: Po pierwsze to mam nadzieję, że ten, kto rzuca bez powodu lub z niskich pobudek tego typu oskarżenie, będzie skazany przez sąd. Poza tym wielu artystów prowokuje, łaknie takiej reklamy, choćby złej. Zagrywki typu odsłonięta pierś Janet Jackson – to młyn na wodę mediów, ale i znakomita promocja gwiazd. Nie oszukujmy się: żadna odsłonięta pierś to nie dzieło przypadku, lecz precyzyjnie zaplanowane wcześniej działanie marketingowe. |
Ze skrzypkiem jazzowym i klasycznym rozmawia Sebastian Chosiński.
więcej »Oto co zrecenzowaliśmy w październiku – jeśli coś ciekawego wam umknęło to akurat zdążycie nadrobić w weekend.
więcej »Rok po nagraniu doskonałej płyty „Dark Morning” i na niespełna dwa miesiące przed publikacją – wypełnionego gwiazdami – albumu „Saxesful” postanowiliśmy dowiedzieć się od twórcy obu płyt, trębacza Piotra Schmidta, jak rozpoczęła się jego przygoda z jazzem, co dała mu współpraca z pianistą Wojciechem Niedzielą oraz czy jako pedagog widzi w swoim otoczeniu młodych artystów, którzy w przyszłości mogą wpłynąć na oblicze polskiego jazzu…
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Milczenie Boga
— Paweł Franczak
Są wielcy, nie Mali!
— Paweł Franczak
Pokój z Zornem!
— Paweł Franczak
Podsumowanie muzyczne roku 2008 (2)
— Paweł Franczak, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Na żywo i z prądem
— Paweł Franczak
Pierwszy sort Chopina
— Paweł Franczak
Między arcydziełem a Radiem Maryja
— Paweł Franczak
Quo Vadis, rynku muzyczny?
— Paweł Franczak
Diament nieco zszarzały
— Paweł Franczak
40 najlepszych soundtracków wszech czasów
— Sebastian Chosiński, Paweł Franczak, Wojciech Gołąbowski, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Sobczyński, Konrad Wągrowski