WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Autor | Sebastian Chosiński |
Tytuł | Non omnis moriar |
Opis | Sebastian Chosiński dał się poznać czytelnikom Esensji jako autor opowiadań ("Kolberg", "Jakub Wędrowycz: Pogromca pierścienia") i wierszy ("Inferno - czwarta pieśń żałosna"). Bez dalszej zwłoki prezentujemy więc kolejne jego dzieło. |
Gatunek | SF |
Non omnis moriarSebastian ChosińskiNon omnis moriarTrzynastka niczym nie różniła się od dwunastki. Łóżko, stolik, dwa fotele, dwudrzwiowa szafa i zimne jak lód... kaloryfery. Odruchowo przekręcił gałkę w radiu stojącym na półce zawieszonej nad łóżkiem, ale to nie dało znaku życia. Z sufitu smętnie zwisała goła żarówka. Nie zajarzyła się jednak nawet, gdy włączył kontakt. - Pięknie - mruknął pod nosem. - Czeka mnie urocza noc. Stanął w oknie i zza firany obserwował pustą ulicę. Z kieszeni kurtki wyciągnął pomięty skrawek papieru. Okazało się, że był to bilet kolejowy. Rozwinął go i głośno odczytał nazwę miejscowości, jakby chciał spytać kogoś, czy na pewno dotarł do celu podróży. W ł a ś c i w e g o celu! 6. Wizyta Anki, choć zapowiedziana, zaskoczyła go nie mniej niż wszystkie wcześniejsze wydarzenia. Dziewczyna miała na sobie ten sam ciemnogranatowy zimowy płaszczyk, sięgający jej do połowy ud, w jakim spotkał ją w ciągu dnia, i tę samą czapkę na głowie. Zastała go na wpół śpiącego - ni to leżącego, ni to siedzącego na łóżku - opartego o ścianę i przykrytego własnym kożuchem. Z zimna popadł w odrętwienie, fizyczne i psychiczne. Długo dochodził do siebie, nie mogąc rozprostować przemarzniętych do szpiku kości rąk i nóg. - Nie wstawaj - powiedziała Anka. - Ja wskoczę do ciebie! Zgrabnym ruchem zzuła kozaczki, zrzuciła na podłogę płaszcz i wskoczyła na łóżko. Witek odchylił połę kożucha i dziewczyna zanurkowała w zimną i ciemną czeluść. Jej ciało nie ogrzewało go ani trochę. Wręcz przeciwnie: czuł się, jakby ktoś do jego boku przyłożył okład z lodu. Zaczął drżeć na całym ciele, nie miał jednak śmiałości powiedzieć dziewczynie, by się od niego odsunęła. Anka tymczasem szeptała mu coś do ucha, lecz jego słuch nie potrafił poskładać jej słów w zdania i przekazać ich znaczenia do mózgu. Było mu coraz zimniej. Znać dawało o sobie także zmęczenie. Przymknął powieki. Resztką świadomości bronił się przed snem, ale czuł, że nie jest w stanie przezwyciężyć wszechogarniającego go uczucia błogiego rozleniwienia. Śpiew syren działał nań wyjątkowo kojąco. Ze stanu tego nie wyrwałoby go w tej chwili już nic. Nic? Nic poza bardzo silnym światłem skierowanym prosto między oczy. Ostatkiem sił rozwarł powieki, ale - oślepiony - natychmiast zamknął je z powrotem. Wtedy poczuł silny ból, spowodowany ukłuciem, w ramieniu. Ocknął się, lecz długo jeszcze nie mógł dojść do siebie. Wolno też przyzwyczajał się do światła. - Nie musi się pan spieszyć - z oddali docierał doń, niewątpliwie ludzki, głos. Ilustracja: Robert \'Blutengel\' Łada Ale on chciał się spieszyć. Podkurczył nogi i dopiero po chwili dotarła doń myśl, że dziwi go fakt, iż mu się to w ogóle udało. Wyprostował dłoń, rozprostował palce. W jego żyłach na nowo zaczęła płynąć krew. G o r ą c a krew! Już bez większych obaw otworzył oczy. W tym momencie czekały go dwa zaskoczenia. Nie był w sam! Nie sam - to znaczy, że poza nim i Anką (pamiętał doskonale, jak przyszła), było tu jeszcze dwóch obcych mu mężczyzn. Nie mniej dziwne wydało mu się jednak, że wciąż jeszcze znajduje się w tym samym hotelowym pokoju. "Dlaczego nie przewieźli mnie do szpitala? Tam na pewno nadawałbym się dużo bardziej" - kłębiły się w jego głowie nieznośne myśli. Jeden z mężczyzn, w białym, sterylnym kitlu, pomógł mu się podnieść. Musi pan trochę pochodzić - wytłumaczył. I chociaż nogi odmawiały posłuszeństwa, i gięły się w kolanach, to mimo wszystko, zgodnie z sugestią nieznajomego, starał się stawiać kroki. Bardzo nieporadne. Jakby dopiero uczył się chodzić. Po chwili pozwolili mu siąść na fotelu, który do tej pory zajmował drugi z mężczyzn. Nie miał wprawdzie na sobie munduru, ale biła od niego wojskowa czy też policyjna dystynkcja. - Kim pan jest? - spytał "oficer", bo tak już zdążył nazwać go w myśli. - Nazywam się Pilecki. Witold Pilecki - odpowiedział. - Co pan tu robi? - pytania były zadawane nie znoszącym sprzeciwu tonem. - Tutaj? - W mieście! - Przyjechałem - odparł Witek, nie bardzo rozumiejąc, czego chce od niego nieznajomy. - Kiedy? - Dzisiaj! A może... to już było wczoraj? - Rozejrzał się po pokoju, ale nigdzie nie zauważywszy zegara, dodał: - Nie wiem, która jest godzina... Nie wiem, jak długo spałem. - Jak pan trafił do tego hotelu? - To jedyny hotel w mieście - odpowiedział automatycznie słowami, które, nie wiedzieć dlaczego, wyjątkowo zapadły mu w pamięć - prawda? - Kiedyś tak - odparł oficer, ale nie rozwinął tematu. Podszedł tylko do łóżka i zrzucił na podłogę leżący nań kożuch. Jak się okazało, przykrywał on Ankę, a może raczej - jej ciało. Witold chciał się poderwać z fotela, ale nogi nie były w stanie utrzymać go w pozycji pionowej, i opadł z powrotem na obszyty zamszem materac. - Co jej jest? - zapytał. - Nie żyje - odparł bezceremonialnie oficer. Ponownie poczuł, jak odpływa w nicość. W jednej chwili stanęły mu przed oczyma wszystkie wydarzenia minionego dnia. Anka, stary profesor, pusty hotel i wizyta dziewczyny o zmroku, a nade wszystko - zimno. Zimno - którego już n i e o d c z u w a ł. Spojrzał na oficera, który świdrował go swym nie mniej od zimna przenikliwym wzrokiem. - Pan myśli, że ja-ja ją zabiłem? - wyjąkał wreszcie. - Z tego, co mi wiadomo, to w pewnym sensie tak. - W pewnym sensie?! - powtórzył Witold. Mężczyzna przysiadł na brzegu łóżka, tuż obok bezwładnie leżącego ciała Anki. Poprawił niesforne dziewczęce kosmyki, opadające jej na twarz. - To miało miejsce piętnaście lat temu - wyjaśnił, ale jego słowa tak naprawdę nic nie wyjaśniały. - Tak przynajmniej wynika z akt - dodał po chwili. - Co się stało? - Bardzo prozaiczna historia. Młoda, nieszczęśliwie zakochana dziewczyna, porzucona przez chłopca, który wyjechał do innego miasta, nie dając nawet znaku życia - oficer odpowiedział takim tonem, jakby streszczał ckliwą romantyczną powieść o wielkiej miłości, pisaną z myślą o zakompleksiałych pensjonarkach z końca XIX wieku. - Otruła się! To, co usłyszał, wprawiło Witolda w jeszcze większe osłupienie. Długo zbierał myśli, nim wreszcie odważył się zapytać: - Czy ja zwariowałem? - Wszystko by na to wskazywało, prawda? - Oficer niczego mu nie ułatwiał. Witold bezwiednie przytaknął ruchem głowy, na co jednak nieznajomy - zawodowy żołnierz czy też policjant? - zaprzeczył. - Pan nie zwariował - stwierdził. - Pan po prostu posiadł bardzo rzadki dar. 7. Sceneria zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Chociaż - z punktu widzenia Witolda - była to raczej czarna, aniżeli biała, magia. W jednej chwili bowiem powróciły mrok i ciemność. I Anka. Poruszyła się na łóżku i wyszeptała: - Zimno mi, Wiciu. Poderwał się z fotela i sięgnął po rzucony na podłogę przez oficera kożuch. Przykrył nim drżącą z zimna dziewczynę. Ale i jemu zrobiło się ponownie bardzo zimno. Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę, mając nadzieję, że może zobaczy wychodzących z hotelu jego niedawnych gości, oficera i towarzyszącego mu lekarza bądź też, tego nie był pewien, pielęgniarza. Nie świeciła jednak żadna latarnia, więc choć wysilał wzrok, nikogo nie mógł dostrzec. - Dlaczego nie ma prądu? - zapytał. - Nie ma? - odparła zdziwiona Anka. - I dlaczego jest tak zimno? - kontynuował. - Przecież mamy zimę - odpowiedziała i był pewien, że gdyby mógł widzieć jej twarz, dostrzegłby teraz na niej uśmiech. Identyczny, jaki przywdziewają matki, którym dzieci zadają głupie lub też tylko rażące oczywistością pytania. - Spotkałem dzisiaj nie tylko ciebie - powiedział w ciemność. - Nie tylko mnie... - powtórzyła dziewczyna, jakby to miało dla niej jakiekolwiek znaczenie. - Pamiętasz profesora Bruecknera? - To ten staruszek, który uczył historii i ani przez chwilę nie rozstawał się ze swoją laską? - Mówił, że została zrobiona z kości słoniowej... - To miał być jeden z tych słoni, które przywędrowały z Hannibalem z Kartaginy. - Nikt mu nie wierzył - stwierdził Witold. - Nie dziw się. Ta laska musiałaby mieć kilka tysięcy lat... - A ile lat ma on? - spytał. - Nie pamiętam - odparła Anka. - Siedemdziesiąt kilka?... - Miał siedemdziesiąt dwa lata, kiedy jeszcze mnie uczył - wyszeptał Witold. - Dzisiaj powinien mieć już prawie dziewięćdziesiąt. |
Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.
więcej »— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.
więcej »...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak
Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak
Hot 31
— Aleksander Krukowski
Honorowy obywatel
— Sebastian Chosiński
Tryptyk wojenny: Nocą umówioną, nocą ociemniałą
— Sebastian Chosiński
Tryptyk wojenny: Niech ogarnie cię lęk
— Sebastian Chosiński
Wielki Guslar: Gdzie woda czysta i trawa zielona
— Sebastian Chosiński
Tryptyk wojenny: Nic już nie słychać
— Sebastian Chosiński
Metanoia
— Sebastian Chosiński
Ktoś mnie zawołał: Sebastian!
— Sebastian Chosiński
Kidusz Haszem
— Sebastian Chosiński
Bóg jest czystą nicością
— Sebastian Chosiński