Kiedy dyrektorem warszawskiego Teatru Narodowego był Wojciech Bogusławski, jedną z jego pierwszych decyzji było wystawianie polskich dramatów w języku ojczystym. Plan ten realizuje „Lekkomyślna siostra” w reżyserii Agnieszki Glińskiej, bazująca na ponadstuletnim tekście Włodzimierza Perzyńskiego. Spektakl ten potwierdza, że upływ dziesięciu dekad nie zmienił odbioru dramatu – nadal jest równie kiepski co kiedyś, a zramolały stał się nawet bardziej.
Nierozgarnięta siostra
[Włodzimierz Perzyński „Lekkomyślna siostra” - recenzja]
Kiedy dyrektorem warszawskiego Teatru Narodowego był Wojciech Bogusławski, jedną z jego pierwszych decyzji było wystawianie polskich dramatów w języku ojczystym. Plan ten realizuje „Lekkomyślna siostra” w reżyserii Agnieszki Glińskiej, bazująca na ponadstuletnim tekście Włodzimierza Perzyńskiego. Spektakl ten potwierdza, że upływ dziesięciu dekad nie zmienił odbioru dramatu – nadal jest równie kiepski co kiedyś, a zramolały stał się nawet bardziej.
Włodzimierz Perzyński
‹Lekkomyślna siostra›
Nazwisko Perzyński z pewnością szerszej publiczności nie kojarzy się z niczym. Ten młodopolski dramaturg niegdyś tworzył poczytne sztuki, ale że nie przetrwały one próby czasu, więc o samym autorze także zapomniano. Pisarz był typem Gabrieli Zapolskiej w spodniach – piętnował i ośmieszał podwójną moralność mieszczańską, czyli nie robił niczego odkrywczego. Najsłynniejszym dramatem Perzyńskiego jest „Lekkomyślna siostra”, utwór napisany na potrzebę chwili. Pisarz zadłużył się i żeby spłacić weksle, musiał stworzyć coś, co sprzeda się przyzwoicie. Szybko naszkicował ramowy plan dramatu, który rychło stał się jego najlepszym i najczęściej wystawianym dziełem.
„Lekkomyślna siostra” w reżyserii Glińskiej równie dobrze mogła powstać w 1910 roku, jak i współcześnie. Tę ramotę zapowiada scenografia spektaklu – świetnie przygotowany salon w stylu dwudziestolecia międzywojennego zwiastuje dzieło niedzisiejsze. Przez bawialnię mieszczańskiej rodziny Topolskich przewijają się ich najbliżsi, zdruzgotani informacją o powrocie Mani. Ta czarna owca swego czasu porzuciła męża i dziecko, by z majętnym kochankiem zaszyć się w Wiedniu. Tańce, hulanki i swawole szybko jej brzydną, więc postanawia niczym syn marnotrawny wrócić na łono rodziny. Jednak mieszczanie zamiast chlebem i solą witają Manię cykutą, życząc jej wszystkiego najgorszego. Ich podejście zmienia się diametralnie, gdy były towarzysz łoża Manii wyprawia się na drugi świat, a jej zapisuje cały majątek. Ten zarys fabuły nie brzmi zbyt zachęcająco i faktycznie dramat ów nie oferuje nic więcej niż „Moralność pani Dulskiej”. Po obejrzeniu „Lekkomyślnej siostry” (przypomnijmy: najlepszej sztuki Perzyńskiego) wcale nie dziwi mnie, że autor jest mało znany.
Jasną stroną spektaklu pozostaje aktorstwo. Mania, zagrana przez Agnieszkę Glińską, jest mało wiarygodna i momentami zachowuje się jak nierozgarnięta, ale pozostali aktorzy trzewia sobie wypruwają, by wyjść przekonująco. Pięknie radzi sobie młoda Patrycja Soliman, której Ada (kuzynka Topolskich) całymi dniami niańczy matkę, a do salonu wpada jak po ogień, by obgadać bliskich i dalekich krewnych. Jej męski chód i trajkotanie wzbudzają śmiech na widowni. Równie dobrze wypada Piotr Grabowski w roli wymuskanego amanta Olszewskiego – tyrady nienagannie odzianego fircyka robią naprawdę wspaniałe wrażenie. Olszewski smali cholewki do Heleny Topolskiej, w którą wciela się Ewa Konstancja Bułhak. Aktorka radzi sobie nie najgorzej, a partie, w których zdziera kolejne maski i pokazuje oblicze z mieszaną bezradnością i złością, przekonują odbiorcę. Bułhak nie jest najjaśniejszym elementem tego spektaklu, ale z pewnością przyćmiewa drętwą Manię. Bronią się także Paweł Paprocki w roli Janka i Krzysztof Stelmaszyk grający Henryka – obaj wcielają się wyraźnie skrojone postaci, więc ich zadanie nie jest zbyt trudne. Gwiazda tego spektaklu, czyli Zbigniew Zamachowski, zagrał tak, jak się po nim spodziewano – profesjonalnie (choć jego rola to nieco rozbudowana halabarda i niewiele więcej).
Tematyka „Lekkomyślnej siostry” jest aktualna, choć wałkowana była na deskach teatrów już wielokrotnie. Glińska nie wysiliła się zbytnio i z dobrodziejstwem inwentarza przyjęła archaiczną formę zastosowaną przez Perzyńskiego. Ten dramat już w warstwie tekstowej jest na tyle poukładany, spójny i precyzyjny, że trudno tu o jakąś rewolucję, jednak pewien powiew świeżości by nie zawadził. A tak salon Topolskich przypomina duszny strych z zakurzonymi sprzętami. Spektakl jest tak zanurzony w naturalizmie początku ubiegłego stulecia, że już sto lat temu mógł uchodzić za starzyznę.
Dramat Perzyńskiego w oryginale kończy się nagle, więc Glińska postanowiła nieco go poprawić. Dopisała dramatyczne zakończenie, które ze światłami Jacqueline Sobiszewski i jazgotliwą muzyką naprawdę zapada w pamięć. Ciekawie dopełnia to opowieść, ale trudno pozbyć się wrażenia, że reżyser zrobiła zakończenie wyłącznie pod publikę. Zdając sobie sprawę, że na sztukę przyjdą ludzie, dla których rzeczywistość Perzyńskiego to prehistoria, zdecydowała się pomajstrować przy poincie. Tę ingerencję artystki widać niezbyt wyraźnie i gdy postarać się to przeoczyć, „Lekkomyślną siostrę” ogląda się bez bólu.