Historia jak z filmów Mike Leigha, na poły mistyczna opowieść o sentymentalnej podróży do krainy dzieciństwa, comiesięczne wyprawy do więzienia, mieszanka babskiego „Brudnego Harry’ego” z westernem, stylowa ekranizacja prozy Lovecrafta – 27 Warszawski Festiwal Filmowy zbliża się do końca.
27 WFF: Dzień dziewiąty
[„27 Warszawski Festiwal Filmowy” - recenzja]
Historia jak z filmów Mike Leigha, na poły mistyczna opowieść o sentymentalnej podróży do krainy dzieciństwa, comiesięczne wyprawy do więzienia, mieszanka babskiego „Brudnego Harry’ego” z westernem, stylowa ekranizacja prozy Lovecrafta – 27 Warszawski Festiwal Filmowy zbliża się do końca.
‹27 Warszawski Festiwal Filmowy›
„Tyranozaur” („Tyrannosaur”, reż. Paddy Considine)
Historia jak z filmów Mike Leigha, plus przemoc, minus poczucie humoru. Rzecz o nietypowej miłości z domową przemocą, raczej na pierwszym planie niż w tle. On ma skłonność do agresji, jest alkoholikiem i niszczycielem. Ona, z usposobienia wydaje się być poczciwą istotą, ale w domu jest ofiarą sadystycznego męża. Ta dwójka spotyka się przypadkiem. Coś ich przyciąga, choć to nie łatwe, bajkowe uczucie. Widać, że reżyser „Tyranozaura” wysoko ceni mroczny klimat opowieści, w pogłębianiu emocji będąc pobieżnym i niechętnym głębszemu przyjrzeniu się postaciom. Prawda jednak jest taka, że postacie kupują nas od razu – wystarczy spojrzeć na twarze aktorów, żeby wyczytać cierpienia i ciężkie doświadczenia, które spotkały ich w życiu. Słowa i czyny mają w tym filmie drugorzędne znaczenie, najpiękniejsze (ale i najbardziej bolesne) uczucia dzieją się tu między słowami, w spojrzeniach.
Urszula Lipińska
„Jestem ziemią niczyją” („Je suis un no man’s land”, reż. Thierry Jousse)
Z pewnością nie jest to tuzinkowy film. Gdy zaraz po koncercie rozochocona fanka zabiera do swojego położonego na prowincji domu piosenkarza, okazuje się, że jej plany wobec niego są długodystansowej i zdecydowanie zaborczej natury. Bohater ucieka więc czym prędzej, beznadziejnie błądząc po lasach i trafiając w końcu na wiejski dom, w którym natyka się na… swoich rodziców. Potem jest jeszcze dziwniej, bo gdy następnego dnia próbuje wyjechać z wioski, sztuka ta mu się nie udaje – ilekroć zbliża się autem do lasu, czas jakby się zatrzymuje, a wóz tajemniczym sposobem zostaje cofnięty przed posadowioną w centrum wioski knajpę, skąd bohater ruszał w drogę. „Jestem ziemią niczyją” to zwariowana, na poły mistyczna opowieść o sentymentalnej podróży do krainy dzieciństwa, do okresu beztroski, spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Podróży całkowicie odrealnionej, nieodparcie przywodzącej na myśl dziwny, choć z pewnością przyjemny i znaczeniowo pożyteczny sen, dający wytchnienie od problemów dnia codziennego. Reżyserowi udało się stworzyć obraz, który swoim ciepłem i zatopieniem w magicznej rzeczywistości potrafi osłodzić gorycz samotności, złagodzić wyrzuty sumienia spowodowane zaprzepaszczonymi szansami, a także obnażyć obecne w każdym człowieku desperackie pragnienie obcowania z pokrewną duszą, dzięki czemu marsz przez życie będzie znacznie łatwiejszy.
Jarosław Loretz
„Amnestia” (reż. Bujar Alimani)
Dzięki nowemu prawu osadzeni w zakładzie karnym w Tiranie mogą raz w miesiącu widywać się ze swoimi małżonkami w szczególnych okolicznościach. Pary spotykają się w specjalnych celach, wyposażonych we wszystko co najważniejsze – czyli zasadniczo: w łóżko. Z tej okazji obserwujemy comiesięczne wyprawy do więzienia dwojga bohaterów – Elsy i Spetima. Dość interesujący temat, podejmowany co jakiś czas przez reżyserów (polskiego przykładu dostarcza Anna Maliszewska w krótkometrażowym „Pokoju szybkich randek”), nie został tu chyba jednak wystarczająco wnikliwie przepracowany. Więzienne wyprawy funkcjonują u Bujara Alimaniego jako pretekst do przyjrzenia się dwóm głównym postaciom. Nawet twarze ich małżonków są konsekwentnie odwracane od kamery. A jednak odnoszę wrażenie, że także i tych czołowych bohaterów poznajemy pobieżnie, nie zbliżamy się do nich, nie poznajemy motywów ich niezrozumiałych zachowań. Bo jak inaczej określić postawę Elsy – wmawiającej rodzinie, znajomym, nawet dzieciom, że mąż jest w szpitalu, mającej do niego żal za dawne krzywdy, a jednak posłusznie jeżdżącej do niego, obojętnej podczas stosunku, ukrywającej nawet przed nim swoje negatywne uczucia. Elsa nie wykrzyczy się, nie zasugeruje źródeł swej biernej postawy – choć dobrze by to zrobiło. Przede wszystkim filmowi. A tak – empatia ustępuje obojętności, zaangażowanie znużeniu. Nie pomaga nawet wyskakujące znienacka rozwiązanie, które po seriach dłużyzn prezentuje się jednak nieco histerycznie. Obawiam się, że przynajmniej dla części zgromadzonych widzów, najmilszą amnestią okazały się napisy końcowe, czyli oficjalne pozwolenie na opuszczenie sali.
Patrycja Rojek
„Inna cisza” („Another Silence”, reż. Santiago Amigorena)
Doceniam próby łamania rozmaitych filmowych konwencji, ale żeby porywać się na coś takiego, trzeba mieć łeb nie od parady, a także jasną koncepcję, co konkretnie się chce przełamywać. Santiago Amigorena zamarzył sobie zrobić mieszankę babskiego „Brudnego Harry’ego” z westernem. I chwała mu za ten pomysł, bo rzeczywiście kobiet-twardzieli ci u nas mało w kinie. Tyle że coś w tym wszystkim zdecydowanie nie zaiskrzyło. O ile sam początek filmu, kiedy zrozpaczona po śmierci męża i dziecka policjantka (scena pokazująca jej rozpacz jest po prostu mistrzowska) poprzysięga zabójcom zemstę, jest jeszcze w porządku, o tyle później opowieść zaczyna się sypać. Przede wszystkim bohaterka nikogo nie zabija, ograniczając się wyłącznie do ranienia niegodziwców, co zdumiewa choćby dlatego, że nim została policjantką, pracowała dla gangu, w związku z czym raczej nie powinna mieć w zaprezentowanych sytuacjach najmniejszych skrupułów. Jej podróż do Argentyny w ogóle nie jest pokazana, co rwie tok fabuły i rodzi zbędne pytania o realność południowoamerykańskich przygód. W dodatku im bliżej konfrontacji z zabójcą, tym trudniej zrozumieć motywacje i zachowania kobiety, którą zaczynają gryźć sumienie, obce na ogół bezwzględnym mścicielom, do których przyzwyczaiło nas kino. W efekcie widz zaczyna wątpić w zasadność włożenia tak ogromnego wysiłku w pościg po to tylko, by… rzucić okiem na zabójcę. Zaczynają się pytania, czy zachowanie zbolałej matki wynika z kobiecego spojrzenia na sprawę, kierowania się uczuciami i macierzyńskim instynktem (w końcu zabójca też ma dziecko), czy też może po prostu bohaterce zabrakło „jaj”. A może ów głęboki żal po utracie bliskich był nieszczery i kobieta maskowała tą wyprawą swoją uczuciową oziębłość, oszukując samą siebie w głębi serca? Rodzące się z biegiem akcji wątpliwości powodują, że mimo pięknych, egzotycznych plenerów i dobrej gry aktorskiej „Inna cisza” dość szybko rozczarowuje brakiem fabularnego zdecydowania. Na pewien myślowy chaos wskazuje też nieudana scena z bohaterką raniącą się w dłoń gorącą lufą pistoletu (sam reżyser przyznał, że zabieg był zupełnie nietrafiony). Przyjdzie nam więc jeszcze trochę poczekać na prawdziwą „babę z jajami” rzezającą tuzinami czarne charaktery, bo „Innej ciszy” bardzo daleko zarówno do westernu, jak i do opowieści o zemście za doznane krzywdy.
Jarosław Loretz
„Szepczący w ciemności” („The Whisperer in Darkness”, reż. Sean Branney)
Kolejna stylowa ekranizacja prozy Lovecrafta dokonana przez Branneya, tym razem jednak udrapowana na kino lat 1930. Niestety, nieustającą bolączką reżysera jest budżet, w związku z czym momentami film wygląda zbyt nowocześnie (styl zdjęć, część scenografii, zaś w jednym z ujęć można nawet wypatrzeć lokomotywę z lat co najmniej 1960.), a momentami mocno siermiężnie (ewidentnie komputerowe stwory i słabo zrobiona ucieczka samolotem). I choć rzeczywiście jest to jedna z wierniejszych ekranizacji, to mimo nadzoru realizacyjnego The H. P. Lovecraft Historical Society nie udało się uniknąć poważnych odstępstw od oryginału (w sumie wszystko, co następuje od momentu odkrycia przebrania, wynika z fantazji scenarzysty), a także nie podołano utworzeniu charakterystycznego klimatu. Bo czarno-biała taśma, mrok i deszcz nie spowodują same przez się, że na ekranie zapanuje lovecraftowski duch. Dodatkowym problemem jest nadmierna rozwlekłość fabuły i zbyt jawne rzucanie w światło ekranu stworów, które powinny budzić grozę, a w tym przypadku – głównie ze względu na słabe efekty specjalne – wywołują co najwyżej uśmiech politowania (te nieruchome skrzydełka, te niezborne ruchy, ten monokl). To, co uszłoby w grotesce, w horrorze, jakim z założenia miał być „Szepczący w ciemności”, zwyczajnie razi. Po tym filmie doskonale widać, że najgorętsza nawet pasja to za mało, by powołać do życia arcydzieło.
Jarosław Loretz