Rzutem na taśmę omawiamy cztery filmy ostatniego dnia Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Tragizm oparty się na żyletce i kałuży krwi, niskobudżetowe kino z akcją zamkniętą w ciasnym mieszkaniu, kino „glęboko ahtystyczne”, obraz charyzmatycznej i nieugiętej dziennikarki – tymi propozycjami zamykamy naszą relację. Na ogólniejszą refleksję przyjdzie jeszcze czas.
27 WFF: Dzień dziesiąty i ostatni
[ - recenzja]
Rzutem na taśmę omawiamy cztery filmy ostatniego dnia Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Tragizm oparty się na żyletce i kałuży krwi, niskobudżetowe kino z akcją zamkniętą w ciasnym mieszkaniu, kino „glęboko ahtystyczne”, obraz charyzmatycznej i nieugiętej dziennikarki – tymi propozycjami zamykamy naszą relację. Na ogólniejszą refleksję przyjdzie jeszcze czas.
„Popękana skorupa” („Die Unsichtbare”, reż. Christian Schwochow)
Josephine, uczennicy szkoły aktorskiej, nie wróży się zbyt błyskotliwej kariery. Ku zaskoczeniu wszystkich, dostaje angaż w najnowszej sztuce teatralnej znanego reżysera. Postać, którą przyjdzie jej zagrać, jest jej zupełnym przeciwieństwem – wyuzdana, silna, szalona i nieobliczalna. I tak, zaczyna się na poły rozwojowa, na poły destrukcyjna relacja pomiędzy Josephine a reżyserem, Kasparem. Mentor wprowadza swoją uczennicę w tajemnicze arkana aktorstwa, posługując się przy tym (jak mniemam) metodą Stanisławskiego. Problem w tym, że dla Kaspara ten trening wykracza daleko poza rolę na scenie i nakłania swoją podopieczną do wcielenia się w postać także poza teatrem. Stopniowe poddawanie się dziewczyny jego wpływom i odkrywanie przez nią ciemnych zakamarków duszy sprawia mu wręcz lubieżną przyjemność. Inaczej jest z Josephine. Początkowo, dzięki alter-ego przybywa jej śmiałości i pewności siebie, jednak z czasem złość i ból, które w sobie wyzwala, będą destrukcyjne nie tylko dla niej ale i dla otoczenia. Niestety cała relacja mistrz-uczeń jest mało wciągająca, głównie z racji pretensjonalnej i mało pogłębionej postaci Kaspara. Nie inaczej jest w przypadku zarysowanego studium dezintegracji ludzkiej osobowości. Twórcy zdecydowali się na behawioralną obserwację, nie eksperymentując z możliwościami, jakie daje język filmowy dla zgłębienia psychicznego stanu człowieka na granicy obłędu. Oczywiście ten wybór nie świadczy jeszcze na niekorzyść filmu, jednak musiałyby iść za nim błyskotliwe rozwiązania fabularne, których tutaj szalenie brakuje. Tragizm sytuacji głównej bohaterki koniec końców opiera się na żyletce i kałuży krwi. Niekłamanym walorem, wybijającym się ponad niedostatki, pozostaje Stine Fischer Christensen, wcielająca się w postać Josephine. Ze wszystkich sił stara się stworzyć autentyczną postać i zaangażować widza w opowiadaną historię. Przychodzi jej to z wielkim trudem, bo dość często postawiona zostaje przez twórców w sytuacji dość żałosnej.
Zuzanna Witulska
„Bliskie spotkania z mahjongiem” („Close Encounter of Mahjong”, reż. Donald Li)
Film Donalda Li początkowo miał być krótkometrażówką, ale stał się niskobudżetowym kinem z akcją zamkniętą w ciasnym mieszkaniu. W jego centrum stoi stół przy którym piątka bohaterów gra w mahjonga, czegoś w rodzaju pokera, tylko z kamieniami zamiast kart. Ale gra to właściwie tylko pretekst. Każdy z bohaterów w głowie lub z sercu skrywa własne zamiary i pragnienia. Jeden z nich ukrył pod łóżkiem zwłoki żony, inny, wydaje się być oderwanym od rzeczywistości snując niekończącą się opowieść o narodowych wierzeniach, jeszcze inny – dosiadł się do stolika tylko po to, aby zrobić wrażenie na kobiecie. Niejednoznaczne postacie i ich relacje w ojczyźnie zepchnęły film w niełaskę chińskiej cenzury, która zakazała oficjalnej dystrybucji „Bliskich spotkań z mahjongiem”. Tymczasem, poza granicami kraju film podoba się coraz bardziej i nic dziwnego – miejscami bawi, miejscami trwoży, a wyjątkowo płynne przeplatanie emocjonującej gry z niemniej emocjonującym życiem prywatnym bohaterów powoduje, że całość ogląda się lekko, łatwo i przyjemnie.
Urszula Lipińska
„Druga Ziemia” („Another Earth”, reż. Mike Cahill)
Nazywanie tego filmu mianem science fiction jest w sumie sporym nadużyciem. Tak naprawdę jest to bowiem regularny dramat o dziewczynie, która po odsiedzeniu wyroku za spowodowanie wypadku samochodowego próbuje – dla ukojenia własnego sumienia – odpracować wyrządzone krzywdy. Dużo jest tutaj melancholii, smutnych spojrzeń i snucia się bez celu, a całość jest okraszona niemiłosiernie sentymentalną muzyką i eleganckimi zdjęciami. Cahill jednak najwyraźniej stwierdził, że jako kolejny dramat „Inna Ziemia” się nie sprzeda, więc dorzucił do kompletu wątek fantastyczny – zbliżającą się do nas lustrzaną wersję Ziemi, a także konkurs, który ma wyłonić kandydatów na lot kontaktowy. Szczęśliwy, że wyszło mu kino „glęboko ahtystyczne” (w wyrazie „glęboko” należy zastosować lwowskie „ł”), na którego pozory dała się złapać spora część widzów zachwyconych łzawością dramatu, zapomniał, że sam wiszący nad naszym niebem obcy glob nie czyni z filmu automatycznie science fiction. Zaś gdy przyjrzeć się dokładniej całej koncepcji, nie zostaje z niej nawet ćwierć funta przeżartych przez mole kłaków. Bo jak to? Wszyscy się głowią nad tym, kto mieszka na nadlatującym globie, natomiast NIKT nie zastanawia się, co będzie, jak obcy glob w porę nie wyhamuje i łupnie w naszą planetę? Nigdzie nie ma paniki, mimo że w cztery lata malutka, niebieska kropka stała się zajmującą znaczną część nieboskłonu kulą? A tak w ogóle co z wpływem tak gigantycznej masy na naszą atmosferę, oceany, etc? Ta zatrważająca beztroska i brak poruszania tematu znacznie istotniejszego, niż to, czy i kto wystrzeli rakiety z głowicami bojowymi, wskazuje na daleko posuniętą umowność Drugiej Ziemi, pewien rodzaj licentia poetica, mający za zadanie jedynie postawienie ważkich pytań odnośnie naszego życia, odnośnie wyborów, jakich dokonujemy, a także krótkiej refleksji na temat – a co by było, gdyby? Refleksji dającej złudną nadzieję, że może gdzieś tam, w kosmosie, nasze drugie, lustrzane ja obrało inną drogę, lepszą, przynoszącą mniej cierpienia. Nadal jednak, nawet przyjmując taką interpretację opowieści, trudno uznać „Inną Ziemię” za kino sf. Skrojona przez Cahilla kołderka we wzorki kosmicznych rakiet i obcych planet nie jest bowiem w stanie zakryć jądra historii, osadzonego w naszej twardej, absolutnie niefantastycznej rzeczywistości.
Jarosław Loretz
„Gorzki smak wolności” („A Bitter Taste of Freedom”, reż. Marina Goldovskaya)
Charyzmatyczna i nieugięta dziennikarka, znana głównie za sprawą szokujących reportaży z Czeczenii. Jako obywatel państwa czuła się odpowiedzialna za jego wypaczenia i nie bała się o nich mówić. Jedna z wielu osób, dla których najnowsza historia Rosji przyniosła najpierw wielką nadzieję, a później gorzkie rozczarowanie. Kobieta, córka, żona, matka. Wszyscy, łącznie z nią samą, mieli świadomość, że stąpa po bardzo cienkim lodzie. Zamordowana w 2006 roku na klatce schodowej bloku, w którym mieszkała. Taki portret Anny Politkowskiej wyłania się z dokumentu „Gorzki smak wolności”. Marina Goldovskaya nie miała zamiaru prowadzić filmowego śledztwa, zbudowała za to przejmujący obraz jednostki (zarówno w jej aspekcie zawodowym, jak i prywatnym) uwikłanej w wielką machinę polityczno-społeczną. Zdaniem niektórych kolegów po fachu, Anna Politkowska przyjmowała typowo kobiecy, emocjonalny punkt widzenia, przez co brakowało jej obiektywizmu. Dla innych, była to jej największa zaleta, skutkująca olbrzymim zaangażowaniem w wykonywaną pracę. Podobnie kobiecy i emocjonalny punkt widzenia przyjmuje reżyserka filmu, dla której Politkowska była dobrą przyjaciółką. I choć przez to obraz ucierpiał na obiektywności w ogólnej wymowie (trzeba dodać, że Goldovskata wyraźnie zaznacza swój osobisty ton), za to zyskał we wnikliwym przedstawieniu postaci Politkowskiej, która przez kamerą przyjaciółki nie bała się nieudawanych, prywatnych zwierzeń.
Zuzanna Witulska