Każdy chciał mieć w dzieciństwie prawdziwego przyjaciela. Niektórym się udawało, inni pozostawali przy zmyślonych. A co, gdyby ci zmyśleni stali się prawdziwi? Okazuje się, że prędzej czy później kryzys dopada każdy związek – nawet jeśli jest nim relacja 35-latka z pluszowym misiem, któremu daleko do braci z „Toy Story”.
Pluszowy rollercoaster
[Seth MacFarlane „Ted” - recenzja]
Każdy chciał mieć w dzieciństwie prawdziwego przyjaciela. Niektórym się udawało, inni pozostawali przy zmyślonych. A co, gdyby ci zmyśleni stali się prawdziwi? Okazuje się, że prędzej czy później kryzys dopada każdy związek – nawet jeśli jest nim relacja 35-latka z pluszowym misiem, któremu daleko do braci z „Toy Story”.
Seth MacFarlane
‹Ted›
EKSTRAKT: | 80% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 70,0 % ![](/3_1/wykresik.gif) |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Ted |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 7 września 2012 |
Reżyseria | Seth MacFarlane |
Zdjęcia | Michael Barrett |
Scenariusz | Seth MacFarlane, Alec Sulkin, Wellesley Wild |
Obsada | Mark Wahlberg, Mila Kunis, Seth MacFarlane, Joel McHale, Giovanni Ribisi, Patrick Warburton, Matt Walsh, Jessica Barth, Aedin Mincks |
Muzyka | Walter Murphy |
Rok produkcji | 2012 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | Ted |
Czas trwania | 106 min |
Gatunek | fantasy, komedia |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
„Ted” na początku skojarzył mi się – głównie dzięki Patrickowi Stewartowi pełniącemu (fenomenalnie) rolę narratora – z „Autostopem przez Galaktykę”. Już pierwsze minuty, podobnie jak w opowieści o kilku szurniętych kosmitach i biednym Ziemianinie, jasno nam mówią: to nie będzie film dla dzieci. Problem w tym, że o ile „Autostopem…” robiło to względnie kurtuazyjnie (jak na Anglików przystało), o tyle w „Tedzie” narrator daje nam w zęby i mówi: „halt! a teraz zmiana planów”. Humor jest cięty, rasistowski i bezkompromisowy. Ale po kolei.
Całość zaczyna się jak film nie z tego sezonu, bo opowieścią wigilijną. Ośmioletni John Bennett nie jest osobą popularną w sąsiedztwie. W zasadzie – nikt go nie lubi. Kiedy dostaje pod choinkę pluszowego misia, całe jego życie zmienia się o 180 stopni – miś ożywa, a między pluszakiem i dzieckiem rodzi się przyjaźń, której nic nie będzie w stanie zniszczyć.
Przynajmniej przez kolejne 27 lat.
Boston 2012. John i Ted to para absztyfikantów, których poranek rozpoczyna się zawsze odpowiednio długim opalaniem marihuany. I o ile John próbuje sobie ułożyć życie – pracuje w wypożyczalni samochodów, ma dziewczynę o wdzięcznym imieniu Lori, to Teda interesują tylko imprezy. Trudno się dziwić, bo Ted kiedyś – jako mówiący miś – był celebrytą pierwszej wody. Niestety sława przeminęła, cynizm został, a wraz z nim brak życia osobistego. Chyba że za takie uzna się chodzenie zjaranym niczym stodoła w Noc św. Bartłomieja i podrywanie kolejnych prostytutek. Ted to miś żyjący na krawędzi, a John to człowiek, który nie może żyć inaczej niż w zgodzie ze swoim przyjacielem. Lori ma tego jednak powoli dosyć i, za namową koleżanek, wymusza na Johnie decyzję: albo ona, albo Ted.
Paradoksalnie mimo potencjalnych mielizn scenarzystom udało się zachować sarkastyczny humor. Odejście Teda nie staje się ckliwym cyklem rozpaczliwych rozmów i zapewnień o wielkiej przyjaźni. Zamiast tego eskaluje ono tylko kolejne absurdalne sceny podlane ciętym – i nieraz balansującym na granicy dobrego smaku – dowcipem. Jeżeli do tego dodamy jeszcze tatusia i jego synka, którzy chcą posiąść Teda na własność, to opowieść staje się nawet skomplikowana (a przynajmniej rozgałęziająca się na dwie warstwy fabularne – jak bardzo przewidywalne by one nie były).
„Teda” można by bowiem rozpatrywać na poziomie głupiej komedii romantycznej dla dorosłych, jednak twórcy wyraźnie chcą nam przekazać coś więcej. Przede wszystkim „Ted” jest dla mnie opowieścią o dorastaniu każdego mężczyzny i o tym, jak próbuje on odnaleźć się w nowym środowisku – nie licealno-studenckim, gdzie szalał razem z kolegami i się wygłupiał, ale w „dorosłożyciowym": z kobietą, widmem ślubu i innymi elementami. John tutaj jest dość specyficznym obrazem współczesnego mężczyzny – takiego, który wciąż próbuje być dzieckiem, bo odpowiedzialność (nawet w kontekście pracy i zarobków) go przerasta. To nie jest może portret statystyczny, ale skoro pojawiały się już raporty o generacji zdziecinniałych dorosłych, to coś musi być na rzeczy. Zwłaszcza że silna więź z Tedem dodatkowo uwydatnia ten aspekt.
Ted sam bowiem jest portretem gwiazdy na emeryturze, która nie potrafi się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Myśli, że mu wszystko wolno, bo ma pieniądze i dach nad głową. Efekt jest jeden – mimo że kocha Johna i lubi Lori, to jednak skupia się na sobie (wystarczy wspomnieć świetną scenę z Lori powracającą po rocznicowej kolacji do domu i spostrzegającą w swoim mieszkaniu cztery prostytutki oraz Teda witającego ją słowami: „co tak wcześnie?”).
W zalewie wszystkich (post)modernistycznych produkcji à la „Dziewczyny” czy „Druhny”, „Tedowi” jest bliżej do „Scotta Pilgrima kontra świat”. Całość to poważna opowieść o dorastaniu – miejscami wręcz moralitet – podlany sosem arcydurnej i pokręconej komedii.
I właśnie tu docieramy do kluczowych punktów filmu. Pierwszym, krótszym, jest moralitet. W pewnym momencie film wędruje niebezpiecznie w stronę sentymentalnych przypowieści o tym, co jest ważniejsze – przyjaźń czy miłość – oraz o poświęceniu się jednego dla drugiego. Na szczęście nawet wtedy Seth McFarlane łamie konwencję i wprowadza rozwiązania, które choć odrobinę odsuwają całość od taniego sentymentalizmu.
Drugim problemem jest zróżnicowany poziom żartów. Bądźmy szczerzy – „Tedowi” w poczuciu humoru najbliżej jest do „Małej Brytanii” i „South Park”, choć od tej pierwszej odróżnia go miejscami wręcz chamska dosłowność, a od drugiego… właściwie to nie wiem, czy coś odróżnia. Mamy istny festiwal dowcipów rasistowskich, seksistowskich i nawet kloacznych (dosłownie – choć trzeba przyznać, że scena z kupą, o dziwo, była przekomiczna w swoim przerysowaniu), a jednak wciąż trzymających lepszy poziom niż „American Pie”. Zdaje się, że twórcy wychodzą obronną ręką głównie dlatego, że nie każdy dowcip jest pokazany. Czasem się o nim tylko mówi – jak choćby sposoby awansowania Teda w sklepie, czy też jednoczesne przejechanie się po stereotypie blondynki i Afroamerykanki z Bronksu przy wypunktowaniu, że to nie ona była idiotką. Dorzućmy do tego jeszcze Teda narzekającego na to, że Hasbro nie zrobiło mu penisa i mamy komplet: dzieci na to nie zabierajcie, drodzy rodzice. Nie, i już. Niemniej – sala kinowa wręcz płakała ze śmiechu i potrafiła się wzruszyć w odpowiednim momencie.
Prawda jest bowiem taka, że „Ted” – jak bardzo wulgarny i sprośny by nie był (a sprośny i wulgarny jest tylko misiek – reszta bohaterów akurat zachowuje się względnie przyzwoicie), ma fabułę, która nie tonie w chamskich dowcipach. Zasadniczo nie jest to inteligentna komedia, ale mająca do przekazania pewną opowieść. W świetle ostatnich amerykańskich pseudotworów – jest bardzo dobrze. I nawet nachalne lokowanie produktu nie irytuje aż tak bardzo.
Poznaj także
inne złe misie.
![koniec](/img/i_koniec.gif)