Na pierwszy rzut oka „Malowany welon” nie odznacza się niczym szczególnym: to oparty na powieści W. Somerseta Maughama tradycyjny melodramat w stylu retro, opowiadający o uczuciowych wzlotach i upadkach. Jednak przy bliższym poznaniu film Johna Currana okazuje się złożoną historią nie o miłości, ale o przezwyciężaniu słabości, przywiązaniu i o konfrontacji ze śmiercią. To gorzka zawartość ukryta za barwną iluzją.
Ocalone szczęście
[John Curran „Malowany welon” - recenzja]
Na pierwszy rzut oka „Malowany welon” nie odznacza się niczym szczególnym: to oparty na powieści W. Somerseta Maughama tradycyjny melodramat w stylu retro, opowiadający o uczuciowych wzlotach i upadkach. Jednak przy bliższym poznaniu film Johna Currana okazuje się złożoną historią nie o miłości, ale o przezwyciężaniu słabości, przywiązaniu i o konfrontacji ze śmiercią. To gorzka zawartość ukryta za barwną iluzją.
John Curran
‹Malowany welon›
Nawet najpiękniejsza historia o miłości nie zapewni materiału na dobry film, jeżeli nie zaangażuje widza szczerymi emocjami lub jeśli pozostanie jedynie kalejdoskopem ładnych obrazów, ujmujących urodą, ale odstręczających pustką. „Malowany welon”, zwłaszcza w pierwszej części filmu, niebezpiecznie zbliża się do granicy historii cudownie sfilmowanej, lecz typowej i przewidywalnej. I to prawda, opowieść o lekarzu i jego żonie, poznających się na nowo w ekstremalnych warunkach chińskiej wioski zaatakowanej epidemią cholery, pozornie nie ma znamion oryginalności. Ma za to coś innego, co stawia film Currana na dużo wyższej pozycji: niewyrażane słowami emocje, magiczne aktorstwo i drugie dno interpretacyjne, odstające od standardów filmowych romansów. Dodatkowo nagrodzona Złotym Globem muzyka podkreśla te wszystkie zalety raz delikatnymi, a raz ekspresywnymi dźwiękami, które po seansie długo nie dają spokoju.
W „Malowanym welonie” najbardziej liczą się postacie i ich reakcje na nieznane dotąd sytuacje. Zmiany, jakie zachodzą w ich postępowaniu i postrzeganiu rzeczywistości, wynikają bezpośrednio z konieczności przystosowania się do nowych okoliczności. Na początku między Kitty i Walterem nie ma pełnego uczucia – Kitty zdecydowała się na małżeństwo tylko po to, by uciec od społecznej presji i rodzinnych animozji. To właśnie ona przechodzi największą przemianę i samo obserwowanie, jak trudny związek z Walterem kształtuje sposób, w jaki patrzy na świat, siebie i rządzące nią emocje, potrafi wprowadzić w zamyślenie. Ogromny wpływ na osobowość młodej kobiety ma z początku społeczeństwo i klasa, w której jest usytuowana. Niestety, Curran nie nakreśla tego tematu zbyt szczegółowo, ograniczając się jedynie do prostego komentarza będącego uzasadnieniem dla postępowania bohaterki. Odrzucenie szerszej panoramy społecznej ma oczywiście swoje zalety: dzięki skondensowaniu historii do związku głównych bohaterów otrzymujemy jednolitą opowieść o emocjonalnym dojrzewaniu i poznawaniu siebie, komentującą również mnogość zawiłości ludzkiej natury. W ten sposób reżyser oszczędza widzowi rozbicia fabuły filmu na pomniejsze tematy pozbawione konkretnego nastroju i celu. W końcu czasem mniej znaczy lepiej. I to właśnie w prostocie i szczerości filmu Currana tkwi siła.
A tam za wzgórzem kręcą "Kochanków Roku Tygrysa 2"
Emocjonalne przemiany nie zostały wyrażone słowami, a spojrzeniami, gestami, poszczególnymi sytuacjami, które otwierają bohaterom oczy na uczucia, kwestie ludzkich słabości oraz skłonności do popełniania błędów. Fakt, że podobna droga przedstawiania rozwoju psychologicznego postaci porusza, to ogromna zasługa aktorów. „Malowany welon” w większości opiera się na kreacjach Naomi Watts i Edwarda Nortona, bez których historia dwojga zagubionych ludzi pewnie nie wzbudzałaby tak wielkiego zainteresowania. Tymczasem para aktorów wprowadza nas w wewnętrzny świat bohaterów, oddaje bezbłędnie każdy odcień ich relacji, a nawet każe zastanowić się nad ich złożonością i motywacjami przed osądzaniem ich czynów. Watts i Norton nadają również zupełnie nowy charakter niezbyt wyrafinowanym i dość klasycznym dialogom, zastępując istotę słowa ulotną emocjonalnością.
W „Malowanym welonie” miłość to nie przejściowa namiętność, a próba zrozumienia partnera, przywiązanie i umiejętność wybaczania. Wybaczenie odgrywa tu niebagatelną rolę, bo oczyszcza i przywraca wiarę w człowieka. Ciekawe, że z metaforycznej perspektywy nie dotyczy nawet drugiej osoby, ale wybaczenia sobie i w ten sposób uwolnienia się od poczucia winy. Podobnych kwestii w filmie Currana nietrudno znaleźć więcej. W fabule naszkicowano problem zdrady i słabości człowieka, którego należy akceptować takiego, jakim jest, łącznie z zestawem jego wad. Pobieżnie poruszono nawet problem imperializmu i konfliktów etnicznych między Anglikami a – w tym przypadku – Chińczykami, ale niestety ograniczono się jedynie do klisz i stereotypów. Równie dobrze Curran mógł porzucić ten pomysł i skoncentrować się jeszcze bardziej na głównym nurcie fabularnym.
Bo przecież „Malowany welon” to nie ideał. Reżyser i aktorzy zdołali uchwycić wiele trudnych do opisania stron ludzkich związków i charakterów, lecz czasem Curran wydaje się niepotrzebnie zbaczać z obranej ścieżki, wprowadzając mylne tropy interpretacyjne. Obciąża niektóre sceny patosem oraz dodaje scenariuszowe standardy, na przykład we fragmencie, kiedy wicekonsul Townsend tłumaczy Kitty spektakl w Szanghaju, a historia teatralnej postaci okazuje się odbiciem jej losu. Rozczarowuje również bardzo melodramatyczne, pozbawione pointy zakończenie, chociaż trudno na nie narzekać, skoro mamy do czynienia z takim, a nie innym gatunkiem filmowym.
Szczęśliwie finalne złe wrażenie poprawia ostateczna konkluzja. Z „Malowanego welonu” wyłania się zupełnie nowa myśl. Film Currana w otoczce klasycznego melodramatu przynosi refleksję na temat śmierci i przemijania. Wyraźnie zwraca uwagę na to, że kiedy wszystko, co mamy, może zostać bezpowrotnie stracone, potrafimy ocalić szczęście, którego w zwyczajnych warunkach nawet byśmy nie dostrzegli.