Od czasu rozstania z Geraldine Chaplin, Carlos Saura prezentuje widzom obrazy utrzymane w zupełnie innej estetyce, niż te, w których królowała jego życiowa partnerka. Zaprzestał zgłębiania mrocznych tajników duszy ludzkiej, aby poddać się kojącemu działaniu muzyki. W „Siódmym dniu” powraca do dawnych obsesji, ale niestety z dużo słabszym impetem.
Nie karmić kruków siódmego dnia
[Carlos Saura „Siódmy dzień” - recenzja]
Od czasu rozstania z Geraldine Chaplin, Carlos Saura prezentuje widzom obrazy utrzymane w zupełnie innej estetyce, niż te, w których królowała jego życiowa partnerka. Zaprzestał zgłębiania mrocznych tajników duszy ludzkiej, aby poddać się kojącemu działaniu muzyki. W „Siódmym dniu” powraca do dawnych obsesji, ale niestety z dużo słabszym impetem.
Carlos Saura
‹Siódmy dzień›
Carlos Saura, największy z żyjących reżyserów hiszpańskich, bywa nazywany spadkobiercą Buñuela, czego z resztą sam się nie wstydzi. Dowodem na to jest zadedykowanie Mistrzowi jednego z arcydzieł – „Mrożonego peppermintu” z 1967 roku oraz film dokumentalny – „Buñuel i stół króla Salomóna” (2001). Nie jest to jednak postawa poddańcza, bo Saura już od początków swej twórczości idzie własną drogą. W porównaniu z dziełami Wielkiego Starca jego są zdecydowanie bardziej mroczne. Bardziej niż obnażanie absurdalnych mechanizmów determinujących zachowanie ludzkości, woli penetrację ciemnej natury indywidualnego człowieka. Stara się wydobyć na światło dzienne tłumione obsesje i namiętności, które często prowadzą do zbrodni. W takiej tonacji rozgrywają się jego wczesne filmy, jak rzeczony „Peppermint”, „Anna i wilki” (1973) oraz „Nakarmić kruki” (1976). Poza niesamowitą atmosferą tych obrazów opartą głównie na niedopowiedzeniach i subiektywnej narracji prowadzonej z punktu widzenia bohaterów, największym ich atutem jest znakomita obsada na czele z Geraldine Chaplin (zwłaszcza w dwóch pierwszych) oraz Aną Torrent, grającą dziesięcioletnią dziewczynkę, która stara się uporać z „czarnymi krukami” przeszłości.
Później w kręgu zainteresowań Saury znalazła się muzyka. „Krwawe gody” (1981), „Carmen” (1983), „Czarodziejska miłość” (1986) i „Tango” (1998) to jedne z najgłośniejszych jego dzieł, z którymi głównie jest kojarzony. Choć muzyka zawsze stanowiła dla niego bardzo ważny element filmu, to tutaj fabuła została jej podporządkowana. Jak sam przyznaje w wywiadach, chciał odpocząć od ciężkiej tematyki i wrócić do marzeń młodości, kiedy to planował zostać tancerzem flamenco.
„Siódmy dzień” jest próbą powrotu do dawnej tematyki i – poniekąd – sposobu opowiadania. Narratorką filmu jest nastoletnia Isabel Jimenez (Yohana Cobo), której ojciec, José (José Garcia) w przeszłości został uwikłany w krwawy konflikt rodzinny. Chociaż mroczne wspomnienia spowiła zmowa milczenia, splot wydarzeń odsłania je na nowo. Gdy Jerónimo Fuentes (Ramon Fontseré), skazany za zabójstwo brata José, wychodzi na wolność, stare zatargi odżywają. Rodzina Fuentesów znów będzie chciała zemścić się za śmierć matki, która najprawdopodobniej zginęła z rąk Jimenezów, biorących odwet za śmierć brata. A przyczyną wszystkiego była żądza zemsty spowodowana nieszczęśliwą miłością Luciany Fuentes (Victoria Abril) do zgładzonego Jimeneza.
Wydarzenia składające się na całą historię nie są tutaj, jak to zresztą u Saury zwykle bywa, najważniejsze. Są przedstawione lakonicznie, głównie za pomocą relacji Isabel, która tę historię skleciła z informacji zaczerpniętych od niedorozwiniętego świadka pamiętnych zdarzeń oraz strzępków podsłuchanych rozmów, prowadzonych przez rodziców. Wiarygodność narratorki jednak nie odgrywa tutaj znaczącej roli i nie wpływa na sens „Siódmego dnia”, bo jest to zabieg stylistyczny, za pomocą którego twórca wraca do sztandarowego dla siebie klimatu niedopowiedzenia i zamierzonej dezinformacji.
Tym razem jednak nie buduje go za pomocą subtelnych meandrów psychiki swych bohaterów. Idzie natomiast na łatwiznę – i to podwójną. Otóż oparł swój film na wydarzeniach autentycznych, odtwarzając rzeczywistą tragedię, która wydarzyła się na hiszpańskiej prowincji w 1990 roku. Saura relacjonuje te wydarzenia z właściwą sobie subtelnością, ale niestety nie pogłębia motywacji psychologicznej bohaterów dramatu. A właśnie tego byśmy od niego oczekiwali. Druga łatwizna wynika natomiast z konwencji. Brak dostatecznie zindywidualizowanych postaci reżyser chce usprawiedliwić zamknięciem swej historii w ramach ballady w stylu: „Pani zabiła pana”, w której występujący protagoniści stanowią jedynie odzwierciedlenie znanych typów związanych z tym gatunkiem. Ktoś musi być zły, żeby ktoś mógł być dobry. Ta parabola ludzkiego losu oczywiście broni się w pewnym sensie, bo tak to w życiu bywa. Ale od mistrza kina oczekujemy trochę bardziej wnikliwej analizy życia, nie tylko ilustracji.
A jeżeli już o ilustracji mowa, to trzeba niestety stwierdzić, że to, co było do tej pory mocnym atutem Saury, czyli znakomita obsada, w „Siódmym dniu” nie funkcjonuje najlepiej. Bohaterowie wcześniejszych filmów reżysera, nie tyle grali, co przeżywali przed kamerą najgłębsze, czasem może nawet nieuświadamiane sobie, stany psychologiczne. Tutaj po prostu są. I nawet nie chodzi o to, że grają jakoś szczególnie źle. Bardziej uwidacznia się brak reżyserskiego wkładu w casting i w kierowanie aktorami na planie. José Garcia, grający apodyktycznego hiszpańskiego ojca, swój niekwestionowany patriarchalny autorytet przywódcy udowadnia jedynie tym, że jest niemiły dla córki, która szuka z nim kontaktu. Niuanse kobiecej duszy pokazuje w sposób właściwy dla polskiej telenoweli. Isabel przeżywająca rozterki duchowe związane z pierwszą miłością, zamyśla się nad kipiącym mlekiem. Wydaje się, jakby patrzyła na kogoś z ekipy, kto da jej znak, że już może się ocknąć. Prawdziwym skandalem jest moment, w którym najmłodsza córka Jimenezów robiąc siusiu, zerka przez ułamek sekundy na kamerę.
Ale tak naprawdę najbardziej ten film pogrążają cytaty Saury z samego siebie. Chcąc przypomnieć sobie okres swej największej świetności, przywołuje tutaj zabiegi zastosowane z wielkim powodzeniem w filmie „Nakarmić kruki”. W „Siódmym dniu” poznajemy wydarzenia z relacji kobiety, która zwierza się wprost do kamery, podobnie jak czyniła to Geraldine Chaplin. Niestety Yohana Cobo nie ma w sobie ani tyle fotogenii, ani charyzmy. Nie jest jedną z tych gwiazd, które na ekranie mogą po prostu być. A podobieństwo obu aktorek uparcie chce nam zasugerować reżyser, kadrując je identycznie. Kolejnym autocytatem jest scena, w której trzy siostry tańczą do muzyki. Jednak pierwowzór posiadał atuty w postaci Any Torrent i znakomitej piosenki „Porque te vas” w wykonaniu Jeanette Dimech. Ponadto trzeba zauważyć, że piosenka miała uzasadnienie w kontekście całego filmu. W „Siódmym dniu” scena taneczna rozgrywa się bardzo sztucznie, znów jak na komendę zza kamery. Ilustracja muzyczna ma jedynie w toporny sposób odróżnić niewinny świat dziecka i łączące się z nim disco płynące z TV od brutalnej rzeczywistości dorosłych, którzy w rytm ludowych pieśni hiszpańskich przybywają z wendettą. Nie dość, że te autocytaty obnażają twórczą niemoc reżysera, to jeszcze można powiedzieć, że cytuje siebie błędnie. Gdyby bowiem dość dokładnie obejrzał swoje arcydzieło, przypomniałby sobie, że stereotyp niewinności dziecięcej obalił już trzydzieści lat temu.
„Siódmy dzień” to prosta ballada o zemście. Gdyby nie nazwisko reżysera obok tytułu, można by powiedzieć, że całkiem znośna. Mankamenty warsztatowe zdarzają się największym, więc i to byłbym w stanie wybaczyć temu filmowi. Już nawet to, że idzie w prostą, konwencjonalną historyjkę bez psychologicznej głębi. Ale tego, że z lenistwa cytuje samego siebie, robiąc przy tym sporo błędów, jako krytyk wybaczyć Carlosowi Saurze nie mogę. Jednak jako widz, mam szczerą nadzieję, że kruki, które nakarmił, w myśl hiszpańskiego przysłowia, nie wydziobały mu oczu.