W „Siedem” Davida Finchera jest taka scena, kiedy grany przez Brada Pitta detektyw Mills szydzi ze schwytanego wreszcie psychopaty: „Nie jesteś mesjaszem. Jesteś filmem tygodnia. Co najwyżej pieprzonym T-shirtem!”. Gdyby Mills poznał Marka „Choppera” Reada, musiałby nieco przewartościować swoje wyobrażenia.
Gwiazda (z) kryminału
[Andrew Dominik „Chopper”, Mark Brandon Read „Chopper. Zza więziennych murów” - recenzja]
W „Siedem” Davida Finchera jest taka scena, kiedy grany przez Brada Pitta detektyw Mills szydzi ze schwytanego wreszcie psychopaty: „Nie jesteś mesjaszem. Jesteś filmem tygodnia. Co najwyżej pieprzonym T-shirtem!”. Gdyby Mills poznał Marka „Choppera” Reada, musiałby nieco przewartościować swoje wyobrażenia.
Chopper oczywiście mesjaszem też nie jest. Ani nawet zbrodniczą ikoną na miarę Kuby Rozpruwacza, Billy’ego the Kida czy Charlesa Mansona. Koszulki z logo Choppera, które ów sprzedaje na swojej oficjalnej stronie, nie rozchodzą się tak dobrze, jak te z podobizną Che Guevary. Ale z pewnością nie można nazwać Marka Reada sezonową ciekawostką. Ba – to najpopularniejszy australijski przestępca od czasów Neda Kelly’ego. I zarazem drugi po legendarnym XIX-wiecznym bandycie, któremu udało się zyskać rozgłos wychodzący daleko poza kontynent.
Najpierw jednak ten syn eksżołnierza i dewotki stawiającej Kościół Adwentystów Dnia Siódmego ponad swą latorośl (pierwsze półtora roku życia Mark spędził w sierocińcu) musiał zawojować własne podwórko. Już jako czternastolatek dowodził lokalnym gangiem. Prawdopodobnie właśnie w tym okresie począł dążyć do spełnienia swego cokolwiek nietuzinkowego australian dream – zamarzyła mu się „kariera” najsłynniejszego złoczyńcy Antypodów.
Sen się spełnił, okupiony serią rozbojów, pobić, napadów i porwań. Dwudziestoletni Chopper (Read przejął ksywę od buldoga z kreskówki Hanna-Barbera) trafił za kratki, gdzie spędził niemal dwie kolejne dekady. W międzyczasie zdołał jednak wydać książkę, na którą złożyły się autobiograficzne wspomnienia, listy i anegdoty zza więziennego muru. To był początek kariery, której nie trzeba już brać w cudzysłów.
Dziś Mark „Chopper” Read ma na koncie kilkanaście bestsellerowych kryminałów, występy w licznych talk-shows, rolę w komedii „Trojan Warrior”, hiphopową płytę „Interview with the Madman”, nagraną do bitów między innymi nowojorskiego speca od horrorcore’u Necro, oraz własną markę piwa Chopper Heavy. Jest poczytnym autorem, publicystą, biznesmenem i jedną z najbardziej lubianych (!) australijskich celebrities. I to wszystko pomimo tego, że przypisuje się mu zamieszanie w dziewiętnaście morderstw. Brak jednak stuprocentowych dowodów co do jego bezpośredniego zaangażowania w choćby jedno z nich, co tylko pokazuje, że przestępczy proceder opanował równie biegle, co sztukę marketingu.
Mark Brandon Read
‹Chopper. Zza więziennych murów›
Read wypromował zresztą nie tylko siebie. Dzisiejszą pozycję pośrednio właśnie jemu zawdzięczają dwaj artyści. Pierwszym z nich jest Nowozelandczyk Andrew Dominik, reżyser, który sześć lat temu zadebiutował znakomicie przyjętym filmem o Chopperze, a na tegorocznym festiwalu w Wenecji zrobił furorę westernem poświęconym innemu słynnemu przestępcy – „Historią zabójstwa Jessego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”. Drugi z nich to, rzecz jasna, krajan Reada, Eric Bana. Obecnie hollywoodzki gwiazdor, zaś przed przyjęciem roli Choppera – miejscowy komik i drugorzędny aktor serialowy.
Światowa sława Choppera-postaci i „Choppera”-filmu dotarła wreszcie nad Wisłę za sprawą Wydawnictwa Grube Ryby, wsławionego wydawaną na DVD serią „Propaganda PRL-u”. W maju tego roku Grube Ryby wypuściły na rynek pierwszą książkę Reada zatytułowaną „Chopper. Zza więziennych murów”, jednak, chyba dość niespodziewanie, przeszła ona bez echa. Czy podobny los czeka film, który od 5 października Ryby wespół z firmą Vivarto dystrybuują? Nie życzyłbym im tego, gdyż „Chopper”, jakkolwiek od wybitności daleki, jest bez wątpienia kawałkiem porządnego kina na poły gatunków, na poły autorskiego.
Luźno opierając się na książkach Reada, Dominik serwuje nam trochę thriller, trochę dramat z elementami czarnej komedii, zaś przede wszystkim studium charakteru postaci tak niejednoznacznej, jak tylko można. Przez cały czas Chopper jest tu poddawany dogłębnej wiwisekcji, ale reżyser powstrzymuje się od jakichkolwiek osądów – ani swojego bohatera nie potępia, ani nie gloryfikuje. Po prostu mu się przygląda. Z bliska. Z bardzo bliska – robi mu nawet trepanację czaszki, bo tak można określić „rashomonowe” sceny wglądu w mózg kryminalisty, w celu przedstawienia jego wersji wydarzeń. Ale to tyle. Nie uświadczymy tutaj żadnego usprawiedliwiania czynów Choppera – niekiedy bardzo szokujących, jak na przykład w scenie obcinania uszu. Żadnych retrospekcji ukazujących trudne dzieciństwo, co w filmach o wykolejeńcach stanowi przecież niepisaną regułę. Nie, nic z tych rzeczy. – Macie go na tacy – zdaje się mówić Dominik. – Sami go oceńcie.
Sęk w tym, że z tą oceną wcale nie jest tak łatwo. Chopper w brawurowej interpretacji Bany jest nieprzewidywalnym socjopatą i sadystą, lecz emanuje przy tym takim ładunkiem charyzmy, cynizmu i specyficznego poczucia humoru, iż mimowolnie budzi w nas empatię. Brzydzi nas, ale jednocześnie nie sposób oderwać od niego wzroku. Bawi nas i zarazem przeraża – trochę jak cyrkowy klaun oglądany z perspektywy kilkuletniego dziecka.
Ta rola to istny tour de force Bany. Momentami trudno uwierzyć, że Australijczyk tylko gra – po seansie odnosi się wręcz wrażenie, jakbyśmy poznali prawdziwego Choppera. Jakbyśmy obejrzeli dokumentalny zapis wycinków z jego szalonego życia.
To oczywiście tylko złudzenie, bowiem tak naprawdę poznaliśmy kogoś innego. Poznaliśmy nareszcie prawdziwego Banę. Bo mimo iż mieliśmy możność oglądać go na naszych ekranach już kilkukrotnie, to paradoksalnie dopiero teraz możemy się przekonać, jak w istocie utalentowany jest to aktor. I szlag człowieka trafia na myśl, że Hollywood wciąż nie potrafi tego talentu wykorzystać, pakując go w jakieś „Troje”, „Hulki” i komedie romantyczne z Drew Barrymore – bodaj jedyny wyjątek stanowi tu dosyć zniuansowana rola w Spielbergowskim „Monachium”.
Jest więc Bana głównym powodem, dla którego warto „Choppera” zobaczyć. Ale nie jedynym. Film zapewnia też interesujące doznania estetyczne – z pewnością należy wyróżnić świetne zdjęcia, idealnie korespondujące zarówno z sytuacją, jak i stanem emocjonalnym bohatera: epizody więzienne są przesycone zimną, stalowoniebieską bądź szarozieloną barwą, natomiast w sekwencjach pozawięziennych dominuje intensywna czerwień.
Zwraca uwagę również perfekcyjnie skompilowana, klimatyczna ścieżka dźwiękowa, na której mroczne kompozycje autorstwa Micka Harveya (członka Nick Cave & The Bad Seeds) zgrabnie poprzetykano hardcorowym (Cold Chisel) i gotyckim (Birthday Party) rockiem, ale też soulowymi (Renee Geyer) i rockowymi (Rose Tattoo) balladami oraz nostalgicznym swingiem (Frankie Laine).
A wracając na koniec do tematu słynnych przestępców – jak to jest, że Amerykanie mają ich tak wielu, Brytyjczycy niewiele im na tym poletku ustępują, Australijczycy też, jak widać, mają się kim poszczycić, a my tymczasem, żeby się dowartościować, musieliśmy niegdyś Słowakom Janosika podpieprzyć. A tak – guzik. No bo niby kim możemy się pochwalić? Łyżwińskim?