Biegasz z wielkim mieczem, zabijasz kolejne potwory, zbierasz tysiące kryształów, zdobywasz nowe, magiczne moce, pokonujesz bossa… i decydujesz się przejść tę samą misję raz jeszcze. W „Devil May Cry 4” taki scenariusz nie jest niczym nietypowym i wbrew pozorom zamiast nużyć zapewnia sporo dobrej zabawy.
Płacz bez zgrzytania zębów
[„Devil May Cry 4” - recenzja]
Biegasz z wielkim mieczem, zabijasz kolejne potwory, zbierasz tysiące kryształów, zdobywasz nowe, magiczne moce, pokonujesz bossa… i decydujesz się przejść tę samą misję raz jeszcze. W „Devil May Cry 4” taki scenariusz nie jest niczym nietypowym i wbrew pozorom zamiast nużyć zapewnia sporo dobrej zabawy.
Co rozumiem przez to, że ktoś może się zdecydować na przechodzenie misji po kilka razy? Skoro bohater nie zginął i nie stracił zbyt wiele energii życiowej, to dlaczego nie iść dalej? Po pierwsze, dla samej frajdy, jaką daje nam taka rozgrywka. Po drugie, skoro zmagania z potworami na tym poziomie zajęły nam zbyt wiele czasu i otrzymaliśmy za jego przejście tylko ocenę C, to chyba warto pokusić się o to, by wywalczyć przynajmniej A. Po trzecie, gdzieś po drodze znajduje się niebieski kryształek, który pozwoli zwiększyć maksymalną ilość energii życiowej naszej postaci.
Bądźmy ze sobą szczerzy: w DMC4 fabuła nie gra zbyt dużej roli, bo przede wszystkim chodzi o wygrzew (niczym w starych, dobrych dedekowych przygodach). Nie liczą się motywacje, liczy się ilość pokonanych potworów i efektowność, z jaka schodzą z tego świata. Ale nie powiem, że nie warto śledzić wydarzeń rozgrywających się pomiędzy kolejnymi misjami. Jeśli nie dla kilku interesujących zwrotów akcji, które się w grze pojawiają, to dla niezwykle starannie wykonanych cutscenek, jakością powalających na kolana (iście matrixowa wymiana magazynka w rewolwerze czy pokaz możliwości, jakie daje Pandora – jedna ze śmiercionośnych broni Dantego). Przy oglądaniu niektórych z nich nie sposób się mimowolnie nie uśmiechnąć z pomysłowości autorów (roznegliżowana panienka pokonująca grupę potworów w zimowym krajobrazie i kamera zwinne „ślizgająca” się po różnych częściach jej ciała, czy wspomniany już Dante niszczący demoniczne wrota w rytmie latynoskiej muzyki).
To jednak nie znany z poprzednich części Dante jest głównym bohaterem tej gry. Autorzy postanowili odświeżyć nieco rozgrywkę poprzez wprowadzenie do niej Nero, nastoletniego wojownika Zakonu Miecza, dysponującego demonicznymi mocami i nagrzewanym mieczem (jakkolwiek dziwnie to nie brzmi, ten miecz faktycznie można rozgrzać, by zadawał wrogom większe obrażenia). To właśnie nim przyjdzie nam sterować przez większą część gry i gdy nadejdzie moment, w którym pałeczkę przejmie Dante, przestawienie się na zupełnie nowy styl gry będzie ciężkie.
Bez możliwości rozwijania bohaterów rozgrywka w DMC4 nie byłaby tym samym. Po zakończeniu każdego etapu gry otrzymujemy tzw. Proud Souls, pełniące funkcję punktów doświadczenia. To za nie możemy kupować nowe zdolności, poczynając od nowych ciosów mieczem, przez szybsze bieganie czy wyższe skakanie, aż po zgarnianie kul (ang. Orbs) z większej odległości czy silniejsze wystrzały. Nie popełniono tu jednak takiego samego błędu jak w „
Genji: Days of the Blade” i pomiędzy misjami (lub też w ich trakcie, przy ustawionych tu i tam specjalnych statuach) możemy bez żadnych przeszkód zmieniać wykupione umiejętności na te, które wydają się nam bardziej przydatne. Co więcej, wraz z zakupem jednej zdolności, koszt pozostałych nieznacznie wzrasta, więc nawet po przejściu całej gry nie będziemy dysponowali wszystkim, co dla nas przygotowano.
Grafika jest powalająca, poczynając od ruchów i ciosów bohaterów, przez animację potworów i wspomniane już cutscenki, aż po wspaniale wykonane i różnorodne lokacje. Czy jest to dżungla, czy potężny zamek, czy też miasto lub podziemne laboratorium, wszystko wykonano z artystyczną wręcz precyzją. Niestety, w późniejszych etapach gry zamiast nowych lokacji przychodzi nam przemierzać te same co wcześniej. To jeden z poważniejszych minusów gry, choć przez kosmetyczne zmiany wprowadzone w poszczególnych miejscach (za pierwszym razem dżungla jest słonecznym miejscem, zaś za drugim zamiast słońca witają nas chmury i strugi deszczu) nie jest boleśnie odczuwalny.
Innym minusem jest sztuczna inteligencja przeciwników, która na średnim poziomie gry pozostawia sporo do życzenia. Taktyka zjaw rażących niby-laserami czy ognistych chartów jest łatwa do przewidzenia i pokonywanie ich nie może stanowić większych kłopotów. Podobnie sprawa ma się z bossami, którzy, dysponując kilkoma jasno określonymi atakami, wykonują je zwykle w jednakowej, łatwo przewidywalnej kolejności.
Sterowania można bez większych przeszkód nauczyć się w ciągu pierwszych kilku minut rozgrywki podczas wkomponowanego w fabułę tutoriala. Najlepsze we wszystkim jest to, iż używając jednego tylko przycisku można wykonywać bardzo zróżnicowane ciosy. W zależności od tego, czy naciśniemy go trzy razy szybko, czy tylko jeden raz w połączeniu z jakimś przyciskiem ruchu, czy w jeden z wielu innych, banalnie prostych sposobów, nasza postać zaatakuje zupełnie inaczej. Dokładając do tego możliwość chwytania przeciwników demoniczną ręką i strzelania do nich z dwulufowego rewolweru-w-którym-nigdy-nie-kończy-się-amunicja otrzymujemy masę różnych możliwości eksterminacji wrogów, zapewniających nam rozrywkę na długie godziny.
„Devil May Cry 4” oferuje wszystko, co liczy się najbardziej w grach zręcznościowych: wspaniałą grafikę, artystycznie wykonane lokacje (zmieniające się przy tym o wiele częściej niż w „Genji”), proste sterowanie, ciekawy system rozwoju postaci oraz długie godziny dobrej zabawy. Bo kiedy przejdziecie grę po raz pierwszy, będzie was aż korciło, by spróbować tego na wyższym poziomie trudności. Nie spotkałem w swoim życiu zbyt wielu gier, które zapewniałyby tak wiele dobrej rozgrywki.