Podobno książki opowiadają w istocie jedynie o innych książkach. Można by wyrazić wątpliwość co do słuszności tej tezy i na jej odparcie przytoczyć wiele argumentów. Istnieją jednak dowody na potwierdzenie śmiałego twierdzenia. Połączone takimi szczególnymi więzami atramentu są „Pani Dalloway” Virginii Woolf i „Godziny” Michaela Cunnignhama.
Chwile. „Godziny” w świetle „Pani Dalloway”
Podobno książki opowiadają w istocie jedynie o innych książkach. Można by wyrazić wątpliwość co do słuszności tej tezy i na jej odparcie przytoczyć wiele argumentów. Istnieją jednak dowody na potwierdzenie śmiałego twierdzenia. Połączone takimi szczególnymi więzami atramentu są „Pani Dalloway” Virginii Woolf i „Godziny” Michaela Cunnignhama.
Michael Cunningham
‹Godziny›
Virginia Woolf – rozpoczęcie od kobiety jest tu nie tylko dowodem kurtuazji, ale zabiegiem motywowanym chronologią i rolą, jaką odegrała w literaturze – należy do najwybitniejszych twórców okresu modernizmu. Angielska pisarka przeszła do legendy nie tylko za sprawą swojej twórczości, ale – dla niektórych przede wszystkim – jako bohaterka wzbudzającej ciekawość biografii, zakończonej samobójstwem w 1941 roku. Opublikowana szesnaście lat wcześniej „Pani Dalloway” jest uznawana za jej najważniejszą, obok „Do latarni morskiej”, powieść.
Kiedy tematem rozmowy staje się współczesna literatura amerykańska, często w gronie najciekawszych i najbardziej uzdolnionych wymieniany jest Michael Cunnigham. Na swoim koncie ma trzy powieści. Zadebiutował „Domem na krańcu świata”, potem opublikował „Z ciała i z duszy”, ale to trzecia powieść okazała się tą, za sprawą której został dostrzeżony przez czytelników. „Godziny” uhonorowane zostały prestiżowymi wyróżnieniami: Nagrodą Pulitzera i Pen/Faulkner Awards.
Zagadka połączenia tych dwóch powieści zaczyna się wyjaśniać już od elementu niezwykle rzucającego się w oczy, od tytułów obu powieści. Powieść Woolf początkowo nazywała się właśnie „Godziny”. Związek obu książek jest oczywiście o wiele głębszy. W „Godzinach” „Panią Dalloway” pisze się, czyta i… przeżywa. Wśród bohaterek powieści odnaleźć można samą pisarkę, jej wierną czytelniczkę oraz kobietę, która do pewnego stopnia jest bohaterką powieści Woolf, mimo że żyje w zupełnie innym świecie. Główna bohaterka „Pani Dalloway” przechadza się po Londynie, spotyka kilku znajomych, ktoś składa jej wizytę, wydaje przyjęcie. Jednak banalne wydarzenia dnia codziennego stanowią jedynie tło dla bujnego wnętrza pani Dalloway i ludzi, którzy stają na jej drodze. Ich monologi splecione są z historią konwencjonalnej kobiety, która rozmyśla nad swoimi straconymi szansami i swoim miejscem w świecie.
„Godziny” rozpoczynają się samobójstwem Virginii, które wraz z drugim zamachem na własne życie (czyim, nie zdradzę) tworzą klamrę powieści. Pomiędzy toczy się życie codzienne przedstawionych w książce kobiet. Na jednej z płaszczyzn Woolf rozpoczyna pracę nad „Panią Dalloway”. Cunningham poszukuje prawdy o tej książce, próbuje dociec pisarskiej motywacji i zamiarów, poszukuje momentów, w których pojawiały się kluczowe dla powieści pytania. Zastanawia się na przykład, czy początek powieści: „Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi kwiaty” – ten sam, który stanie się potem jednym z leitmotivów „Godzin”- nie jest zbyt banalny. Oparty na życiorysie Woolf wątek nie operuje wyrazistym konkretem, lecz pozostaje w sferze domysłu i przypuszczeń. To raczej obawy i nastroje, wydestylowane chociażby z dzienników Woolf, niż jakiś konkretny moment jej życia. Mnogość publikacji na jej temat pozwala docenić sugestywność, z jaką opisuje dzień pisarki Cunningham.
Uciekającą w świat literackiej fikcji Laurę Brown porównać można wręcz do Emmy Bovary. Kobieta mieszka na amerykańskim przedmieściu lat pięćdziesiątych, wtłoczona w rolę przykładnej żony i matki. Tego dnia – „Godziny”, niczym grecka tragedia, rozgrywają się w przeciągu jednego dnia – pochłonięta jest lekturą „Pani Dalloway”. W świecie prozy szuka tego, czego nie znajduje w prawdziwym życiu.
Wśród bolesnych wydarzeń wspominanych przez Clarissę Dalloway znajduje się wypowiedź Piotra, jej młodzieńczej miłości: „Wyjdzie za mąż za premiera i będzie witała gości na szczycie schodów, idealna pani domu, tak ją nazwał (płakała potem w swoim pokoju), ma wszystkie zadatki na idealną panią domu; tak powiedział.” Clarissa Vaughan – mieszkanka Nowego Yorku końca ubiegłego wieku – zyskała przezwisko „Pani Dalloway”. Nadał je Richard, mężczyzna, którego kochała. „(…) ten przydomek, był jego pomysłem – koncepcją która zrodziła się pewnej zakrapianej alkoholem nocy w akademiku, (…) Powinna, powiedział wtedy, nosić nazwisko wspaniałej postaci literackiej, a gdy ona skłaniała się raczej ku Isabel Archer lub Annie Kareninie, Richard upierał się, że pani Dalloway jest oczywistym i jedynie słusznym wyborem. Przede wszystkim jej imię, znak aż nazbyt wyraźny, by go ignorować, a – co więcej – znacznie ważniejsza kwestia opatrzności.” Tak i Clarissa Vaughan stać się miała idealną panią domu, konwencjonalną mieszczką. Obie Clarissy są w tym samym wieku, równolatkami są ich córki, z którymi bardzo trudno jest im znaleźć nić porozumienia. Ich pozycja społeczna jest podobna – stabilność cechująca życie ludzi zamożnych – i wiele łączy nawet sposób, w jaki urządzono ich mieszkania. Czasami obydwie żałują, że dokonały takich a nie innych wyborów, że nie skorzystały z szansy na barwne, być może bogatsze duchowo życie u boku mężczyzn, których kochały, nad których przedłożyły stałość i nienaganne wychowanie ich rywali (to szczególnie u bohaterki Woolf). Dzień jest podobny. Wydają przyjęcie, odwiedzają kwiaciarnię, zatrzymują się przed księgarnią, by pomyśleć nad prezentem dla pewnej chorej osoby, zastanawiają się co to za sława siedzi w samochodzie – Susan Sarandon, królowa, a może Meryl Streep, czy premier. Nawet konstelacje uczuć, jakie powstają między nimi a ich bliskimi są bardzo podobne. Są jakby duchowymi bliźniaczkami.
Nie ulega wątpliwości, że Clarissa Vaughan jest odpowiednikiem Clarissy Dalloway. Pozostałe odniesienia nie są już jednak takie oczywiste. Sally z „Godzin” to jednocześnie po części Sally (młodzieńcza miłość, w spadku po której ma imię) i Richard (życiowy partner z „Pani Dalloway”). Per analogiam (zawsze w tej samej kolejności): Richard przypomina zarazem odtrąconego Piotra, jak i chorego psychicznie Septimusa. Para Hugh i Evan są odpowiednikiem pary Hugh i Evelyn. Laura Brown jest do pewnego stopnia odbiciem Lukrecji, Virginia Woolf panią Dalloway i Septimusem …
Wspólne dla obu powieści są wykorzystane porównania – niektóre fragmenty można byłoby niemal bez śladu pozamieniać w obu książkach. Obu paniom Dalloway czerwcowy dzień kojarzy się podobnie. Pierwszej – z porankiem na plaży, drugiej – ze skrajem basenu. Nawet jeśli Cunnigham w danej sytuacji porównuje ze sobą inne elementy świata przedstawionego niż miało to miejsce w „Pani Dalloway”, używa tych samych rekwizytów, co widać w scenie obserwacji osobistości przez Clarissy, w czasie których przywołana zostaje postać anioła. Jednocześnie porównania dają możliwość zaakcentowania zmian obyczajowych. Kiedy Dalloway myśli o tym, co zostanie po jej współczesnych, kiedy obrócą się w proch, a postać sławy widzianej w przelocie będzie znana następnym pokoleniom, mówi o obrączkach i plombach. Nowojorczanka natomiast wspomina tylko o plombach. W „Pani Dalloway” temat homoseksualizmu istnieje w sferze niedopowiedzeń, a uczucie między Clarissą i Sally można traktować jako egzaltowaną przyjaźń. W „Godzinach” natomiast powraca – we wszystkich książkach Cunninghama jest wiele takich akcetów. Clarissa, która kiedyś stanowiła dziwną parę z Richardem, żyje obecnie w związku partnerskim. Swoistym signum temporis jest pojawienie się bohatera chorego na AIDS. A jednocześnie przecież tak niewiele się zmieniło – mają miejsce podobne wydarzenia i chociaż Cunningham czasami miesza szyki czytelnikowi, rozdzielając epizody w inny niż Wolf sposób, to myśli bohaterów są jakby wspólne…
Z „Pani Dalloway” Cunningham zaczerpnął wiele kluczowych przedmiotów, które wykorzystane w całkiem nieoczekiwany sposób są jednym z czynników przesądzających o niezwykłości „Godzin”. Pożyczył kwiaty, kapelusze, nieoczekiwane pocałunki. Pokrewieństwo można wyznaczać nie tylko pomiędzy obiema książkami, ale także w obrębie prowadzonych w „Godzinach” wątków. Między bohaterkami (abstrahując już od prozy Woolf) występują liczne paralele: tego dnia wszystkie podejmują ważne życiowe decyzje, stają wobec pewnych przełomów, coś krystalizuje się w nich samych, wszystkie organizują przyjęcia – Virginia zaprosiła siostrę na podwieczorek, Laura obchodzi urodziny męża, a Clarissa wydaje przyjęcie dla pięćdziesięciu gości. Każda z nich przeżyje wizytę niezapowiedzianego gościa, każda zetknie się ze śmiercią i – na różny sposób – szaleństwem.
Związki między postaciami z obu powieści są tak niejednoznaczne jak ich uczucia. Cunningham stara się pokazać rządzące uczuciami subtelności, niedopowiedzenia i wieloznaczności. Woolf napisała w jednym ze swoich esejów: „Życie to nie jest szereg symetrycznie ustawionych reflektorów, życie to jest jasna aureola, półprzejrzysta przesłona otaczająca nas od pierwszego przebłysku świadomości aż do samego końca. Czyż nie jest zadaniem powieściopisarza oddać tego zmiennego, tego nieznanego i nieokreślonego ducha, niezależnie od tego jaką objawia aberrację i złożoność…?” W swojej powieści Woolf zrealizowała tę tezę, a Cunnigham w „Godzinach” wypełnia ją jak testament.