Jak na „najlepszą niemiecką powieść fantastyczną wszech czasów” – o czym dumnie informuje czytelników na okładce wydawca książki – autor „Sakriversum” popełnił zbyt wiele grzechów ciężkich. Thomas Mielke zamierzył swe dzieło z iście epickim rozmachem, ale pomysłów starczyło mu zaledwie na dłuższe opowiadanie. Nie mógł się też ostatecznie zdecydować, jaką powieść ma przyjąć formę i w efekcie stanął okrakiem pomiędzy baśnią fantasy, miejscami wprawdzie dość okrutną, a postapokaliptyczną fantastyką naukową. Niestety, nie wyszło to książce na dobre.
Przyszłość należy do was, „Sromotni”!
[Thomas R.P. Mielke „Sakriversum” - recenzja]
Jak na „najlepszą niemiecką powieść fantastyczną wszech czasów” – o czym dumnie informuje czytelników na okładce wydawca książki – autor „Sakriversum” popełnił zbyt wiele grzechów ciężkich. Thomas Mielke zamierzył swe dzieło z iście epickim rozmachem, ale pomysłów starczyło mu zaledwie na dłuższe opowiadanie. Nie mógł się też ostatecznie zdecydować, jaką powieść ma przyjąć formę i w efekcie stanął okrakiem pomiędzy baśnią fantasy, miejscami wprawdzie dość okrutną, a postapokaliptyczną fantastyką naukową. Niestety, nie wyszło to książce na dobre.
Thomas R.P. Mielke
‹Sakriversum›
Mielke – rocznik 1940, uciekinier z kraju komunistycznej szczęśliwości, czyli Niemieckiej Republiki Demokratycznej, oraz już na emigracji we Włoszech jeden z twórców znanej także doskonale w Polsce „Kinder-niespodzianki” – opublikował „Sakriversum” dokładnie dwadzieścia lat temu. Był to czas, kiedy świat żył wyścigiem zbrojeń, państwa socjalistyczne straszyły swoich obywateli programem „gwiezdnych wojen” prezydenta Ronalda Reagana, a polska telewizja pokazała w czasie najlepszej oglądalności amerykański katastroficzny film science fiction „The Day After” („Nazajutrz”), traktujący o wybuchu wojny atomowej i konsekwencjach tego wydarzenia dla ludzkości. Powieść Niemca, drukowana zresztą przed laty we fragmentach w „Fantastyce”, doskonale wpisuje się w ów nastrój psychozy, który ogarnął Europejczyków w połowie lat osiemdziesiątych. I kto wie, pewnie wówczas zrobiłaby na polskim czytelniku ogromne wrażenie. Dziś, czytając ją bez propagandowych obciążeń i bez większych obaw – mimo mitycznego zagrożenia „światowym terroryzmem” – jawi się ona jedynie jako kolejna wariacja na temat końca cywilizowanego świata, którą to zabawę zapoczątkował już dziadek Wells w „Wehikule czasu”.
Akcja powieści rozgrywa się w roku 2018 (a więc już niebawem), zaledwie w kilka tygodni po apokalipsie, jaka ogarnęła świat, czyli użyciu bomb neutronowych. Spowodowały one zagładę niemal całej ludzkości, pozostawiając prawie nietkniętą całą infrastrukturę: przetrwały budynki, systemy komputerowe itp. I Teofil von Coburg. Traf chciał, iż jest on potomkiem żyjącego siedem wieków wcześniej nieślubnego syna papieża Bonifacego VIII, Rolanda von Coburga – architekta, budowniczego wielkich gotyckich katedr, spośród których tylko jedna została ukończona i przetrwała aż do XXI wieku. Roland jako jedyny zna tajemnicę strzelistych, wznoszących się ku niebu katedralnych sklepień i portali: zbudował tam całkowicie odizolowaną od świata krainę zwaną Sakriversum – jej nazwa stanowi połączenie dwóch jakże symbolicznych łacińskich słów: „sacrum” oraz „universum” – w której umieścił dwójkę swoich nieślubnych dzieci (oj, dużo w tej powieści bękarctwa), bliźniaków Gudrun i Lancelota.
Nawiązania do Biblii są aż nadto wyraźne i oczywiście jak najbardziej świadome. Von Coburg, przewidując katastrofę (Nostradamus jakiś?), przekształcił Sakriversum w unowocześnioną wersję Arki Noego. Nie spodziewał się jednak, jak wielką cenę przyjdzie zapłacić za to bezpieczeństwo jego nieślubnym potomkom. Z kazirodczego związku bliźniaków powstało w ciągu wieków całe społeczeństwo; adekwatnie do sytuacji i pochodzenia autor określił ich mianem „Sromotnych”. Nie udało im się oszukać genetyki, w kolejnych pokoleniach rodzą się więc często dzieci karłowate i kalekie; po siedmiuset latach życia w Sakriversum „Sromotni” mierzą nie więcej niż po dwadzieścia centymetrów. Ich niski wzrost spowodowany jest również, jak sami sądzą, względami odeń niezależnymi: oddziaływaniem ołowianej kopuły, chroniącej ich przed światem zewnętrznym, która zresztą znakomicie sprawdziła się fatalnego dnia 2018 roku, kiedy to na Ziemię spadł z nieba biały ogień.
Po śmierci Rolanda von Coburga Sakriversum rozwija się niezależnie od świata zewnętrznego, stając się niemal mityczną, baśniową krainą. Życie jego mieszkańców w niczym jednak nie przypomina sielanki. Czyhających nań zagrożeń jest tam nie mniej aniżeli poza opiekuńczą kopułą katedry. Jednym z największych są „Bękarci” – karły, jak i „Sromotni”, ale pochodzące z zewnątrz, odrzucone przez ludzi poza nawias społeczeństwa, upokarzane i wyśmiewane. Kiedy i oni, instynktownie przewidując zbliżającą się katastrofę, odpowiednio wcześniej chronią się w katedrze, natrafiają na „Sromotnych”. Początkowo stosunki pomiędzy obiema grupami układają się jak najgorzej; „Bękarci” zaczynają bowiem wszystkie swoje kompleksy odreagowywać na dotychczasowych mieszkańcach Sakriversum, uznając ich za jeszcze gorszych od siebie. Czy Mielke chciał w ten sposób stwierdzić, iż nawet w obliczu zagłady ludzkość nie byłaby w stanie stawić czoła niebezpieczeństwu? Że Zło nie zasypia nawet wtedy, gdy człowiek staje na krawędzi przepaści…?
Akcja powieści toczy się dwutorowo: z jednej strony obserwujemy i poznajemy mechanizmy rządzące Sakriversum, z drugiej – poprzez gehennę Teofila von Coburga – dane nam jest „zwiedzić” Ziemię po nuklearnej katastrofie. O ile pierwszy obraz skrzy się bogactwem barw (choć w niczym nie wykracza poza schematy literatury fantasy), o tyle drugi zaskakuje brakiem rozmachu i wyobraźni autora. Owszem, nie brakuje zrujnowanych ulic i budynków czy też rozkładających się trupów, ale tak schematyczną wizję z powodzeniem nakreśliłby nawet średnio uzdolniony uczeń szkoły średniej…
To co wyróżnia „Sakriversum” wśród innych tego typu powieści, to toczący się w tle dyskurs historyczny i filozoficzny. Generalnie powieść pełna jest odniesień do średniowiecza i odrodzenia oraz myśli filozoficznej (w tym także teologicznej) tych epok. Problem jednak w tym, iż dyskurs ten zdaje się być zawieszony w próżni, niczemu bowiem nie służy, a przynajmniej nic konkretnego dla powieści z tego nie wynika. Oczywiście, na upartego można doszukiwać się tutaj ukrytych znaczeń i symboli (z tych nowszych: opis zrujnowanego miasta do złudzenia przypomina zachowane w źródłach relacje mieszkańców Drezna po alianckich nalotach dywanowych w lutym 1945 roku), chwalić Mielkego za erudycję, znajomość historii i literatury, ale nie zmieni to w niczym ogólnego wrażenia, że jest „Sakriversum” powieścią niewykorzystanych szans. Nie mam też złudzeń co do tego, iż pisząc tę książkę starał się Niemiec częściowo zdyskontować sukces wcześniejszego o cztery lata „Imienia róży” Umberto Eco (przez wiele lat mieszkał on zresztą w ojczyźnie autora „Wyspy dnia poprzedniego”) – tyle że na gruncie fantastyki. I tu tkwi kolejne źródło niepowodzenia Mielkego: idąc tropem włoskiego semiotyka, starał się on łączyć różne gatunki literackie. Tym samym stało się „Sakriversum” przedziwnym – i niezbyt do siebie przystającym – mariażem klasycznej fantasy i katastroficznej science fiction. Autor zaś wystąpił w roli swata. Sukces odniósł, bo w końcu książka powstała (i nawet zdobyła nagrody), ale po latach widać wyraźnie, iż do najszczęśliwszych małżeństwo to nie należy.