Znany (głównie dzięki swojej marsjańskiej trylogii) i nagradzany (Hugo, Nebula, Locus) Kim Stanley Robinson w „2312” przedstawia nam przebogaty świat i… na tym mógłbym właściwie skończyć. Mimo nagrody Nebula, jaką zdobyła ta nietypowa powieść, mimo licznych kulturalnych i popkulturalnych nawiązań, którymi Robinson po brzegi wypełnia karty książki, dzieło to nie jest aż tak znakomite, jak można by sądzić.
Autora poniosło
[Kim Stanley Robinson „2312” - recenzja]
Znany (głównie dzięki swojej marsjańskiej trylogii) i nagradzany (Hugo, Nebula, Locus) Kim Stanley Robinson w „2312” przedstawia nam przebogaty świat i… na tym mógłbym właściwie skończyć. Mimo nagrody Nebula, jaką zdobyła ta nietypowa powieść, mimo licznych kulturalnych i popkulturalnych nawiązań, którymi Robinson po brzegi wypełnia karty książki, dzieło to nie jest aż tak znakomite, jak można by sądzić.
Kim Stanley Robinson
‹2312›
„2312” to prawdziwa podróż przez Układ Słoneczny w XXIV stuleciu, od Merkurego (na którym rozpoczyna się cała akcja), przez terraformowaną Wenus i zniszczoną Ziemię, aż po księżyce Saturna i odległego Plutona. Robinson udowadnia, ze czego jak czego, ale pomysłów mu nie brak i stworzenie różnorodnych społeczeństw oraz ich odmiennych ścieżek rozwoju nie stanowi dla niego problemu. Lot w górnych warstwach atmosfery Saturna, surfowanie w próżni, zatopiony Manhattan czy targana długoletnimi zamieciami Wenus to sceny unikatowe, dobrze napisane i zapadające w pamięć. Może nie do tego samego stopnia, co niektóre z wizji tworzonych przez Hamiltona, ale znakomicie wpisujące się w artystyczny wydźwięk całej powieści.
Szkoda, że podobnie dobrych słów nie sposób powiedzieć o bohaterach. Tutaj znów odniosę się do Hamiltona: bo choć u Robinsona nikt nie jest nieśmiertelny, to jednak kuracje zapewniające długowieczność pozostają dostępne dla wielu i długie, intensywne życie nie jest niczym nadzwyczajnym. Kłopot w tym, że może poza Wahramem mało kto zachowuje się tam w sposób sugerujący, by faktycznie żył dłużej niż normalni ludzie. Tę lukę autor stara się wypełnić długimi listami tego, co inni (przede wszystkim Swan, główna bohaterka) robili w ciągu długich dziesięcioleci swojego życia, ale jest to tylko częściowo realistyczne. Oczywiście należy brać poprawkę na artystyczną duszę głównej postaci całej powieści, ale nawet to do końca nie przekonuje. Innym problemem jest też to, że autor w wielu przypadkach prezentuje nam narrację z różnych punktów widzenia (rozdziały opisywane z perspektywy Wahrama, Kirana i Jeana Genette’a również się trafiają). Skutkuje to tym, że niechętnie wracamy do perypetii Swan i obserwowania jej poczynań. Przyznaję, że może to być wyłącznie moje wrażenie, ale ten rodzaj artystycznej duszy, która nie wie, co ze sobą zrobić bardziej irytuje, niż zachęca do dalszej lektury (być może dlatego podchodziłem do „2312” aż trzy razy). Jest to o tyle gorsze, że wśród pozostałych bohaterów są tacy, którzy ciekawią o wiele bardziej niż Swan – ze szczególnym uwzględnieniem inspektora Genette’a (choć dowiadujemy się o nim bardzo mało, pozostaje on głównym motorem napędowym fabuły).
Przykro też stwierdzić, że także fabularnie nie stoi „2312” na najwyższym poziomie, mimo bardzo obiecujących początkowych wątków i problemów, z którymi muszą mierzyć się bohaterowie. Robinson zaczyna z prawdziwym rozmachem, tworząc intrygę obejmującą cały Układ Słoneczny, dotykając takich problemów, jak obawa ludzkości przed rosnącą niezależnością kwantowych komputerów, terroryzm na naprawdę masową skalę czy (wciśnięte później trochę na siłę) kwestie terraformacji i zmian na Ziemi. Mimo bardzo dobrego rozwinięcia akcji, około połowy, kiedy nagle problemy dotkniętej katastrofą ekologiczną Ziemi wychodzą na pierwszy plan, wszystko traci dotychczasowe tempo i zaczynamy się zastanawiać, o co tak do końca w książce chodzi. Okazuje się, że chodzi o to samo, o czym mogliśmy myśleć na początku, czyli o dochodzenie prowadzone przez Ganette’a, które jednak możemy obserwować głównie z perspektywy Swan lub Wahrama i które nie dostarcza nawet części emocji związanych z międzyplanetarnymi wątkami detektywistycznymi obecnymi (jeśli wybaczycie trzecie porównanie) u Hamiltona. Oczywiście Jean Ganette to nie Paula Mio, a Układ Słoneczny to nie Wspólnota Międzyukładowa, ale przy obecności licznych kwantowych komputerów i międzyplanetarnej agencji można było z tego zrobić coś naprawdę godnego uwagi.
Jednym z elementów przemawiających na korzyść powieści Robinsona są poruszane przez niego tematy związane z rozwojem społeczeństwa i skutkami ubocznymi masowego opuszczania Ziemi i zasiedlania Układu Słonecznego. Co jednak trudno zrozumieć, uderza on zdecydowanie zbyt często w tony moralizatorskie, konfrontując dobrych outsiderów hodujących żywność i genetycznie zmodyfikowane gatunki zwierząt z niewdzięcznymi Ziemianami, którzy domagają się od wszystkich uwagi i rozwiązania problemów ojczyzny wszystkich ludzi. Wpleciony w główną fabułę wątek przymusowej pomocy dla Ziemi (wychwalany przez
Ernesta J. Yanarellę) wydaje mi się wciśnięty na siłę i będący dla powieści tym, czym magiczna fraza „climate change” dla wielu współczesnych badań naukowych. Występowanie takich, a nie innych wątków i „przejmowanie” przez nie głównej linii fabularnej sprawia, że treść książki wydaje się być bardzo silnie i bardzo na siłę podporządkowana przesłaniu ideologicznemu. Oczywiście jest to rzecz jak najbardziej akceptowalna, szczególnie w SF, ale jednocześnie niezwykle wymagająca.
Choć w powieści dzieje się całkiem dużo, to jednak w kilku miejscach autor przeszarżował z monotonią pewnych scen: o ile jeszcze wędrówka Wahrama i Swan z samego początku książki ma w sobie posmak pewnej unikatowości, to wiele późniejszych scen po prostu nudzi. Tym bardziej, że w nieomal kulminacyjnym momencie, w którym akcja wreszcie nabiera tempa, wszystko nagle zwalnia i znów dominować zaczyna monotonia.
Nie mogę się do końca zdecydować, co myślę na temat formy, w jakiej zaprezentowany nam zostaje świat przedstawiony. Między głównymi rozdziałami, w których możemy obserwować poczynania bohaterów, mamy liczne wstawki przybliżające nam rzeczywistość 2312 roku: notatki, wpisy niby-encyklopedyczne czy długie listy terminów i pojęć. Można wnioskować, że wszystkie te zapiski pochodzą od głównej bohaterki, łatwo bowiem dostrzec zależności między tym, co wiemy o Swan, a tym, co zawarte zostało w tych niby-rozdziałach. Obawiam się jednak, że w tym konkretnym przypadku zabawa z formą powieści bardzo boleśnie i bardzo widocznie odbiła się na jej treści. Rozwiązanie całej powieściowej intrygi zupełnie nie zadowala, a zakończenie, jak na powieść SF tych rozmiarów, jest jakimś nieporozumieniem.
PS. Patrząc na inną nagrodę Locusa przyznaną „Nakręcanej dziewczynie” Bacigalupiego nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jurorzy po prostu lubią ekologiczną problematykę powieści SF, nawet jeżeli inne elementy nagradzanych książek pozostawiają sporo do życzenia.
"powieści Robertsa"? ;)