„Puklerz Mohorta” to zbiór wielu krótkich esejów dotyczących literatury powiązanej, w taki czy inny sposób, z Kresami. Od Wilna po Lwów. Od książek, wierszy i autorów znanych po publikacje i twórców już zapomnianych.
Wypisy z lektur kresowych
[Krzysztof Masłoń „Puklerz Mohorta. Lektury kresowe” - recenzja]
„Puklerz Mohorta” to zbiór wielu krótkich esejów dotyczących literatury powiązanej, w taki czy inny sposób, z Kresami. Od Wilna po Lwów. Od książek, wierszy i autorów znanych po publikacje i twórców już zapomnianych.
Krzysztof Masłoń
‹Puklerz Mohorta. Lektury kresowe›
Otrzymujemy więc sto ułożonych alfabetycznie sylwetek pisarzy kresowych. Oczywiście nie wszystkich, ale znaczącej ich większości, bez której omawianie Kresów właśnie, tego multiświata zawartego między dwoma biegunami, Lwowem a Wilnem, nie mogło się obejść. Jest w „Puklerzu” dużo z opowieści sentymentalnej, wiele osobistych (nie zawsze łatwostrawnych) wstawek, ale chyba najwięcej nostalgii za tym, co utracone. Choć kryje się w tym wszystkim pewna nadzieja, że przecież nie jest to utrata na zawsze.
Autor poczyna sobie dość swobodnie, jeśli chodzi o treść kolejnych rozdziałów. Choć każdy poświęcony jest innej postaci literackiej (lub przynajmniej innemu dziełu), nie każdy zawiera w sobie równie ciekawe fakty z życia danego twórcy czy też ciekawostki dotyczące utworów. Widać, że w wielu przypadkach Masłoń poszedł po prostu na łatwiznę, kiedy jedyne, co otrzymujemy, to długi cytat z wybranej książki i krótki doń komentarz (jak na przykład w rozdziale o Marii Kuncewiczowej i jej „Leśniku”).
Książka Masłonia bywa ciekawa, bywa też, niestety, nudnawa. Bo na dobrą sprawę jednym z głównych wniosków z niej płynących jest to, że autor dużo w swoim życiu przeczytał i potrafi o swoich kresowych lekturach pisać z mniejszą lub większą swadą. Oczywiście są również inne wnioski: że Kresy odegrały niebagatelny wpływ na polską kulturę; że mimo ich powojennej utraty wciąż są są ludzie, którzy za nimi tęsknią i Kresy zdają się po prostu mieć we krwi; że nie powinniśmy się dziś od nich całkowicie odcinać w poszukiwaniu bardziej kosmopolitycznej wizji Polskości.
Miejscami jednak autor uderza w bardziej polityczne tony, które potrafią dość mocno razić (szczególnie jeśli sięgamy po „Puklerz” wiedzeni bardziej tematyką niż autorem czy jego ideologicznymi zapatrywaniami). Jednym z częściej powtarzanych przez Masłonia wyrażeń określających Lwów jest owo słynne semper fidelis, miasto zawsze wierne, które stanowi esencję tego miejsca. Lamentuje więc autor nad faktem, że „w szkołach częściej uczymy młodzież o wojnach punickich, a nie o dzieciach polskich, które oddały życie za Ojczyznę”. Oczywiście tylko w kontekście Lwowa, bo przecież o dzieciach biorących udział w powstaniu warszawskim mówi się i pisze często.
Trochę boli brak mniej znanych, dziewiętnastowiecznych twórców takich jak Franciszek Rawita-Gawroński (pojawiający się przelotnie w jednym z rozdziałów) czy Michał Czajkowski (znany w niektórych kręgach jako Sadyk Pasza i twórca Dywizji Kozaków Sułtańskich). Można jednak przymknąć na to oko, wszak sam Masłoń się z tych braków wytłumaczył już we wstępie.
W kwestii samego tytułu książki: jest to oczywiście odniesienie do dziś już nieco zapomnianego rapsodu Wincentego Pola pod tytułem „Mohort”. Masłoń stara się wskrzesić pamięć o nim, ale sam rozdział o Polu nie różni się niczym od pozostałych: jest równie krótki i równie pobieżny. I co ważniejsze – zupełnie nie przekonuje do tego, że autor tegoż rapsodu wielkim poetą był. Nie przekonuje do tego nawet sama lektura „Mohorta”, który w dziedzinie rycerskiego rapsodu przegrywa ze znakomitym przecież „Bema pamięci żałobnym rapsodem” Norwida.
Słowo na zakończenie od kogoś, kto sam ma kresowe korzenie (a mój wuj wciąż ma to szczęście, że może w rubryczce „miejsce urodzenia” wpisać Lwów właśnie). Masłoń pobudza do życia w swoich esejach nieistniejący, mityczny nieomalże świat dawnych kresów. Dawnych, nie współczesnych. Nawet jeśli sięga (a czyni to całkiem często) po książki i powieści wydane stosunkowo niedawno, to jednak dominują pozycje leciwe. I jak w każdej mitologii, dość trudno oddzielić tutaj prawdę od fałszu, realizm od pobożnych życzeń, idealistyczne pragnienia wielonarodowego multiświata od bardziej przyziemnych realiów wiecznych konfliktów narodowościowych. Kresy z kart książek są znacząco odmienne od tych rzeczywistych, gdzie, jak zauważył pewien poznany przeze mnie przypadkiem w Krakowie Ukrainiec, „najlepszy parkour jest we Lwowie na pomniku Mickiewicza”.
I już na samo zakończenie. Mój dobry przyjaciel, wielki miłośnik wszystkiego co wschodnie (ożeniony zresztą z piękną Ukrainką), po jednej ze swoich wizyt we Lwowie (gdzie z dumą pokazano mu knajpę wyklejoną zdjęciami i plakatami z Banderą i innymi bohaterami UPA) stwierdził: „Jeśli tak ma wyglądać Lwów, to niech go sobie Ukraina zatrzyma”.