Książka Valerio Manfrediego reklamowana jest przez wydawcę jako „historyczna”. Klasyfikacja ta nie odpowiada jednak do końca prawdzie. „Ostatniemu legionowi” znacznie bliżej bowiem do klasycznej powieści fantasy. Z historią wiąże ją jedynie tło wydarzeń, które rozgrywają się w ostatnich latach istnienia Cesarstwa Zachodniorzymskiego. Zapewnia to powieści dodatkowy koloryt i pozwala pisarzowi w bardzo zgrabny sposób powiązać fikcyjną fabułę z legendami arturiańskimi.
Skąd wziął się Merlin?
[Valerio Massimo Manfredi „Ostatni legion” - recenzja]
Książka Valerio Manfrediego reklamowana jest przez wydawcę jako „historyczna”. Klasyfikacja ta nie odpowiada jednak do końca prawdzie. „Ostatniemu legionowi” znacznie bliżej bowiem do klasycznej powieści fantasy. Z historią wiąże ją jedynie tło wydarzeń, które rozgrywają się w ostatnich latach istnienia Cesarstwa Zachodniorzymskiego. Zapewnia to powieści dodatkowy koloryt i pozwala pisarzowi w bardzo zgrabny sposób powiązać fikcyjną fabułę z legendami arturiańskimi.
Valerio Massimo Manfredi
‹Ostatni legion›
Valerio Massimo Manfredi to cieszący się sporą popularnością w rodzinnych Włoszech autor powieści historycznych, których akcja rozgrywa się w starożytności. Do największych jego osiągnięć zaliczyć należy trylogię o Aleksandrze Macedońskim. Została ona wydana w Polsce przed czterema laty przez mało znane wydawnictwo Libros i dzisiaj jest już praktycznie niedostępna (nawet w księgarniach internetowych). Dobrze zatem, że zdecydowano się na publikację wydanego oryginalnie przed trzema laty „Ostatniego legionu”. Czy jednak powieść ta powinna być reklamowana jako „historyczna” – pewności nie mam. Owszem, wydarzenia osadzone zostały w konkretnym miejscu i czasie, na jej kartach pojawiają się postaci historyczne, ale to chyba jednak zbyt mało, aby przypiąć książce taką etykietkę. Tym bardziej że rzeczywiste zdarzenia potraktowane zostały przez Manfrediego jedynie jako pretekst do zbudowania fabuły. Równie dobrze można by tłem wydarzeń uczynić jakiekolwiek fikcyjne królestwo bądź księstwo, jak ma to miejsce w dziewięćdziesięciu procentach powieści fantasy. Bo też „Ostatniemu legionowi” znacznie bliżej jest do dzieł Roberta Jordana czy George’a Martina aniżeli Roberta Gravesa bądź Christiana Jacqa. Chociażby dlatego, że jedna z głównych postaci powieści obdarzona jest nadzwyczajną mocą… Co jednak znacznie ważniejsze dla potencjalnego czytelnika – ahistoryczność książki Manfrediego w żaden sposób nie wpłynęła na zmniejszenie stopnia jej atrakcyjności.
Akcja „Ostatniego legionu” rozpoczyna się w roku 476 naszej ery. Data to ze wszech miar znacząca, kończąca istnienie Cesarstwa Zachodniorzymskiego, będąc jednocześnie przez znakomitą większość historyków uznawana za cezurę między starożytnością a średniowieczem. Sytuacja, w jakiej znalazł się wówczas Rzym, była nie do pozazdroszczenia. Wprawdzie jeszcze w 451 roku udało się Rzymianom – pod wodzą Aecjusza, uważanego za ostatniego wybitnego wodza zachodniej części Cesarstwa, pokonać na galijskich Polach Katalaunijskich Hunów Attyli jednak wielkość Rzymu była już tylko iluzją. Kto wie, czy za początek końca Imperium Romanum nie należałoby uznać zabójstwa Aecjusza (454), dokonanego na rozkaz zazdroszczącego mu popularności nieudolnego cesarza Walentyniana III?… Rok później ofiarą zbrodni padł sam cesarz-zleceniodawca, a z bezkrólewia skorzystali Wandalowie, którzy – wezwani na pomoc przez wdowę po Walentynianie – złupili Rzym tak straszliwie, że od tamtej pory bezmyślne niszczenie określa się mianem „wandalizmu”. Najazd Wandalów był ostatecznym końcem Rzymu jako stolicy Cesarstwa. Kolejni cesarze – których w ciągu następnych dwudziestu lat było aż dziewięciu (z czego pięciu utraciło władzę, padając ofiarą zbrodniczych zamachów) – rezydowali już w położonej na północy kraju Rawennie. Tam też w roku 475 rzymski patrycjusz Flawiusz Orestes osadził na cesarskim tronie swego trzynastoletniego syna Romulusa Augustulusa. Po roku jednak Romulus został obalony przez jednego z rzymskich wodzów, Germanina z pochodzenia, Odoakra, który – chcąc utrzymać się na tronie w Rawennie – podjął decyzję o odesłaniu insygniów cesarskich do Konstantynopola, do cesarza Wschodu, Zenona.
Od opisu tych właśnie wydarzeń rozpoczyna swą powieść Valerio Manfredi. Wojsko wysłane przez Odoakra, na czele z głównym czarnym charakterem, niejakim Wulfilą, dociera do pałacu cesarskiego w Rawennie, gdzie dokonuje rzezi Rzymian. Zamordowani zostają między innymi rodzice małoletniego władcy, on sam natomiast, wraz ze swoim mentorem i nauczycielem, celtyckim druidem Ambrozynusem, trafiają do niewoli. Przypadkowym świadkiem krwawych wydarzeń jest Aurelianus – jeden z żołnierzy tytułowego „ostatniego legionu”, utworzonego przez Flawiusza Orestesa na wzór legionów Juliusza Cezara. Legion Nova Invicta miał być rzymskim „asem w rękawie”, trzymanym w zanadrzu na czarną godzinę. Nie spełnił jednak oczekiwań – zdradzony i zaskoczony przez zbuntowanych Germanów, został rozbity w proch i rozproszony. Aurelianus, cudem ocalały z pogromu, udał się po posiłki do Rawenny. Trafił jednak z deszczu pod rynnę, gdyż dotarł do cesarskiego pałacu dokładnie w chwili gdy dokonywała się tam rzeź. Umierającemu na jego rękach Orestesowi zdążył jeszcze obiecać, że uwolni jego syna-cesarza. A że Aurelianus to człowiek honoru, od tego momentu robi wszystko, aby dotrzymać danego słowa… Tyle w powieści Manfrediego jest historii, reszta to już czystej wody fikcja literacka – fikcja, dodajmy, bardzo zmyślnie i atrakcyjnie przedstawiona. Na tyle atrakcyjnie, że można „Ostatni legion” uznać za udany przykład klasycznej przygodowej powieści fantasy.
Fabuła powieści nie jest zbytnio skomplikowana. Nie trzeba wielkiego umysłu, by dociec, że Aurelianusowi uda się w końcu uwolnić Romulusa i Ambrozynusa i że za uratowanymi z niewoli podąży jak cień straszliwy Wulfila. Aurelianus, wspomagany przez piękną wojowniczkę Liwię (mamy oczywiście wątek „trudnej miłości”) i cudem odnalezionych dwóch towarzyszy z legionu Nova Invicta, wraz z młodym cesarzem i jego nauczycielem przemierzą niemal całą ówczesną zachodnią Europę: nie tylko Italię, ale również Galię (dotrą aż do Renu) i Brytanię, dokąd to kilkuosobowe towarzystwo zawiedzie celtycki druid. Przez cały czas po piętach deptać im będą barbarzyńcy Odoakra, na czele z nieustępliwym Wulfilą, polującym tyleż na Romulusa, co i – z nieznanych nam dość długo przyczyn – Aurelianusa. Jest więc bezsprzecznie „Ostatni legion” powieścią drogi, co upodabnia dzieło Włocha do klasycznych powieści fantasy. W książce Manfrediego nie brakuje jednak także innych gadżetów rodem z Tolkiena. Potrzebny artefakt? Proszę bardzo – mamy wspaniały miecz Juliusza Cezara, przypadkowo odnaleziony przez młodego cesarza… Potrzebna magia? Nie ma problemu – Ambrozynus jest w końcu druidem przybyłym do Italii z odległej Brytanii, gdzie posiadł niezwykłą wiedzę i niejednokrotnie wykorzystuje ją, aby uratować skórę swoim przyjaciołom… Przygód, zdrad, pościgów czy też pojedynków na miecze (zarówno tych cudownych, jak i najzwyklejszych) również w powieści Manfrediego nie brakuje. A że mamy do czynienia z literatem utalentowanym, powieść czyta się na tyle dobrze, że nie przeszkadzają nawet pewne uproszczenia i schematyzm w przedstawianiu postaci (i pierwszo-, i drugoplanowych).
Mimo wielu punktów stycznych z klasycznymi powieściami fantasy, „Ostatni legion” ma też pewien wyróżnik. Jest nim patriotyzm bohaterów. Patriotami są Aurelianus i jego towarzysze legioniści, którym marzy się odbudowa Imperium Romanum; patriotką swojej „małej ojczyzny” jest Liwia, która pragnie przemienić Venetię w krainę „miodem i mlekiem płynącą”; patriotą jest w końcu Ambrozynus, którego wyprawa do Italii była – jak się z czasem okazuje – elementem zakrojonego na szeroką skalę planu. Jeżeli Manfrediemu zależało na napisaniu powieści „ku pokrzepieniu serc” – cel swój osiągnął. Bohaterowie nie marzą o niczym innym, jak odbudowie potęgi Rzymu z czasów Juliusza Cezara, Oktawiana Augusta i Tyberiusza. By spełnić owe marzenie, gotowi są poświęcić swoje życie, szczęście i miłość. O dziwo jednak powieść wcale nie jest przepełniona natrętnym dydaktyzmem, ale to już skutek pisarskiego talentu i wyobraźni autora. A że wyobraźnia ta nie jest niczym ograniczona, świadczy chociażby zakończenie powieści, w którym Manfredi umiejętnie wiąże historię Rzymu i jego ostatniego cesarza z legendami arturiańskimi. Na czym te więzi polegają, zdradzić nie mogę – popsułbym tym samym zabawę czytelnikom. Na pewno warto po tę książkę sięgnąć i warto zapamiętać nazwisko autora. Mam bowiem wielką nadzieję, że na fali niesłabnącego zainteresowania historią starożytną prędzej czy później znajdzie się w Polsce oficyna, która zechce wznowić „Aleksandra” Manfrediego.