„W imię Boga” – pokaźnych rozmiarów książka angielskiej specjalistki w dziedzinie religioznawstwa Karen Armstrong – poświęcona została różnym przejawom fundamentalizmu religijnego. Dzieło to robi spore wrażenie nie tylko z racji swej objętości; szacunek wzbudza także ogrom pracy, jaką musiała wykonać badaczka, by stworzyć owo kompendium. Książka zawodzi w zasadzie tylko w jednym – fundamentalizm chrześcijański sprowadzony został przez Armstrong jedynie do amerykańskich protestantów. Ekszakonnica nie poświęciła nawet jednego słowa ortodoksom katolickim czy prawosławnym.
Który Bóg pozwala zabijać?
[Karen Armstrong „W imię Boga. Fundamentalizm w judaizmie, chrześcijaństwie i islamie” - recenzja]
„W imię Boga” – pokaźnych rozmiarów książka angielskiej specjalistki w dziedzinie religioznawstwa Karen Armstrong – poświęcona została różnym przejawom fundamentalizmu religijnego. Dzieło to robi spore wrażenie nie tylko z racji swej objętości; szacunek wzbudza także ogrom pracy, jaką musiała wykonać badaczka, by stworzyć owo kompendium. Książka zawodzi w zasadzie tylko w jednym – fundamentalizm chrześcijański sprowadzony został przez Armstrong jedynie do amerykańskich protestantów. Ekszakonnica nie poświęciła nawet jednego słowa ortodoksom katolickim czy prawosławnym.
Karen Armstrong
‹W imię Boga. Fundamentalizm w judaizmie, chrześcijaństwie i islamie›
Życiorys autorki „W imię Boga” z powodzeniem mógłby posłużyć za kanwę niezwykle interesującego filmu obyczajowego. Po siedmiu latach spędzonych w katolickim zakonie – co w Wielkiej Brytanii należy raczej do rzadkości – Karen Armstrong postanowiła opuścić klasztorne mury. Rozstawszy się z konwentem, wstąpiła na Uniwersytet w Oksfordzie. Po jego ukończeniu została wykładowcą w college’u. W czasie wolnym natomiast pisała książki poświęcone religioznawstwu. W Polsce dała się poznać przede wszystkim swoją „Historią Boga” oraz „Krótką historią islamu”; napisała też – do tej pory jeszcze w naszym kraju szerzej nieznane – biografie Mahometa, Buddy oraz świętego Franciszka z Asyżu. Dzięki tym publikacjom została uznana za jedną z największych w świecie specjalistek w dziedzinie religioznawstwa. Pozycję tę ugruntowała wydając przed pięcioma laty „W imię Boga” – dzieło poświęcone fundamentalistom religijnym.
Na początku XXI wieku fundamentalizm religijny kojarzy nam się nade wszystko z islamem, co „zawdzięczamy” działalności terrorystów z Al-Kaidy i innych organizacji powiązanych ideologicznie i finansowo z Osamą bin Ladenem. Jeśli jednak komuś wydaje się, że zjawisko to zrodziło się dopiero pod koniec ubiegłego wieku – jest w wielkim błędzie. Dobitnie przekona go o tym książka Karen Armstrong. Angielska pisarka postanowiła bowiem przyjrzeć się bardzo dokładnie nie tylko współczesnemu obliczu fundamentalizmu, ale także dociec jego źródeł niekiedy w bardzo odległej historii. „W imię Boga” poświęcone zostało przejawom skrajnej ortodoksji w trzech głównych religiach monoteistycznych – judaizmie, chrześcijaństwie oraz islamie. Autorka nie wyróżniła specjalnie żadnej z nich, chociaż najwięcej miejsca, siłą rzeczy, poświęciła muzułmanom. Nie powinno nas to zresztą dziwić, ponieważ we współczesnym świecie to właśnie fundamentaliści islamscy najbardziej dają się we znaki.
Książka podzielona została na dwie części. W pierwszej, zatytułowanej „Świat stary i nowy”, autorka cofa się w odległą przeszłość – do wieku XV i wydarzeń, które zaszły wówczas na Półwyspie Iberyjskim. To w prowadzonej przez katolickich władców Kastylii i Aragonii polityce rekonkwisty Armstrong doszukuje się źródeł wielkiego religijnego rozdźwięku (i konfliktu zarazem), do jakiego doszło pomiędzy wyznawcami judaizmu, chrześcijaństwa oraz islamu. Zdaniem autorki momentem przełomowym był rok 1492 – z jednej strony rok odkrycia Ameryki, z drugiej unii dwóch iberyjskich królestw i podboju Grenady, ostatniego arabskiego państewka na terytorium Europy. Ultrakatolicka Hiszpania nie zadowoliła się bowiem odzyskaniem reszty europejskiego terytorium zarządzanego przez muzułmanów. Zyskawszy wiarę we własne siły, władcy nowego państwa przystąpili do kontrofensywy ideologicznej i teologicznej wobec zamieszkujących ich ziemie Żydów. Powołano do życia Świętą Inkwizycję, na czele której stanął Tomas de Torquemada. To na jego rozkaz rozpalono stosy, na których płonęli Żydzi niegodzący się na konwersję na katolicyzm. Tysiące ich rodaków, chcąc ratować życie, musiało uciekać do innych krajów, bądź zmieniać wyznanie (co i tak nie zawsze chroniło ich przed oskarżeniami o potajemne wyznawanie judaizmu i śmiercią). Dla wielu ocalonych, którzy znaleźli azyl w Portugalii lub Niderlandach, jedynym ratunkiem przed ofensywą katolików zdawało się być okopanie na pozycjach skrajnie ortodoksyjnych. Tak zrodził się fundamentalizm judaistyczny.
Podobnie rzecz miała się z narodzinami fundamentalizmu islamskiego. Choć oczywiście o pierwszych jego przejawach można mówić już w średniowieczu (w okresie krucjat), to jednak – według Karen Armstrong – najważniejsza przemiana dokonała się w muzułmanach w wiekach XVIII i XIX. Był to okres głębokiego kryzysu dwóch wielkich imperiów islamskich – Turków Osmańskich oraz Persji – z którego skorzystać próbowały mocarstwa europejskie. Osłabione społeczeństwa Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu nie były w stanie przeciwstawić się ekspansji nie tylko militarnej i politycznej, ale również obyczajowej i religijnej Francji czy Anglii. Słabiej rozwinięte, padały ofiarą polityki kolonialnej. Europejczycy zaś, wszedłszy w posiadanie ziem zamieszkanych przez muzułmanów, przystępowali zazwyczaj do ich gwałtownego przeobrażania na modłę oświeceniową. Najczęściej stało to w jaskrawej sprzeczności z lokalnymi tradycjami i prowadziło początkowo do frustracji, później natomiast do prób przeciwstawienia się – także zbrojnego – próbom europeizacji państw islamskich. I ponownie, jak w przypadku prześladowanych Żydów, źródeł fundamentalizmu upatrywać należy w strachu przed wynarodowieniem czy też laicyzacją życia, typową dla społeczeństw europejskich w okresie Oświecenia.
Konkluzje autorki „W imię Boga” nie są jednak tak powierzchowne, jak mogłoby się wydawać z przytoczonego powyżej skrótu jej poglądów. W części drugiej swej pracy – zatytułowanej adekwatnie do tematu całości „Fundamentalizm” – kieruje ona swoje przemyślenia na nowe tory i nie sposób nie zgodzić się z wnioskami, do jakich dochodzi. Szczegółowa analiza wszystkich trzech form religijnej ortodoksji prowadzi ją bowiem do dość zaskakującej konstatacji: „Fundamentalizm – czy to żydowski, chrześcijański czy muzułmański – rzadko ma źródło w walce z wrogiem zewnętrznym; zazwyczaj wyrasta z walk wewnętrznych, w których tradycjonaliści występują przeciwko współwyznawcom, oskarżając ich o zbytnią ustępliwość wobec świeckiego świata”. Wróg zewnętrzny zostaje sprowadzony jedynie do roli katalizatora przemian, to pod jego wpływem dochodzi do podziałów wewnątrz dotychczas jednolitej grupy wyznaniowej. Patrząc z punktu widzenia fundamentalistów, świat świecki – czy to liberalny, socjalistyczny, czy też komunistyczny – sprowadza wiernych na złą drogę, odciąga ich od prawowitej wiary, od jedynego Boga, wbija klin, prowadząc do swoistej wojny domowej. W takiej sytuacji wróg zewnętrzny schodzi na plan dalszy, przeciwnikiem numer jeden stają się „swoi”, którzy zaprzedali dusze „diabłu”. Widać to doskonale dzisiaj w Iraku, gdzie islamscy terroryści atakują obce wojska, ale z jeszcze większą zaciekłością walczą z muzułmanami, którzy postanowili poprzeć nowe władze. W przeszłości – i to wcale niedalekiej – przykładów tego typu działań, skierowanych przeciwko „swoim”, było znacznie więcej. Chociażby zamachy na prezydenta Egiptu generała Anwara Sadata zamordowanego przez członka organizacji Dżihad (1981) czy też premiera Izraela Icchaka Rabina, który został zastrzelony przez studenta prawa żydowskiego, absolwenta ortodoksyjnej jesziwy (1995).
Książka Karen Armstrong, mimo niezwykle poważnego tematu, napisana jest w bardzo przystępny sposób. Wykład poprowadzony jest przejrzyście, a wydarzenia historyczne odpowiednio zinterpretowane, dzięki czemu nie stanowią dla czytelnika zbędnego balastu. Największą wartością dzieła angielskiej pisarki jest jednak fakt, że pozwala ono zrozumieć motywacje fundamentalistów. Autorka, jak mało kto, potrafi wczuć się w sytuację prześladowanego, co jednak wcale nie oznacza, że próbuje usprawiedliwiać przemoc i terror, jakie najczęściej niesie ze sobą religijna ortodoksja. Warto, by sięgnęli po tę książkę przywódcy europejskich mocarstw, Stanów Zjednoczonych zaś w szczególności. Być może, zapoznawszy się bliżej z poglądami pani Armstrong, nie popełniliby aż tylu rażących błędów przygotowując inwazję na Afganistan i Irak. A biorąc pod uwagę fakt, że ponownie bardzo napięte stają się stosunki polityczne między Teheranem a Waszyngtonem – „W imię Boga” powinno stać się lekturą obowiązkową dla prezydenta Busha. Tym bardziej, że spore fragmenty książki poświęcone zostały analizie poprzedniego wielkiego kryzysu na linii USA-Iran, którego inkarnacją stała się rewolucja islamska Chomeiniego w 1979 roku. Wówczas obalono popieranego przez Stany Zjednoczone szacha Rezę Pahlaviego. Co może wydarzyć się teraz? A że „historia lubi się powtarzać”, dobrze byłoby pouczyć się trochę na własnych błędach.
„W imię Boga” to nie tylko analiza narodzin i rozwoju fundamentalizmu religijnego, to również bogaty katalog grzechów i zaniedbań, za które winę ponosi współczesny świat. Świat nastawiony na konsumpcjonizm, spychający religię i Boga na margines życia społecznego. Świat rozdarty na pół, między ludzi żyjących w skrajnej nędzy i pławiących się w luksusie. W takim kontekście ortodoksja jawić się nam może nawet jako zdrowa reakcja na dzisiejsze zagrożenia… Ale Karen Armstrong przestrzega także przed taką interpretacją tego zjawiska. Idealnym rozwiązaniem wydaje się jej znalezienie „złotego środka”, lecz o to jest najtrudniej, gdy mamy do czynienia ze skrajnie spolaryzowanymi poglądami. Ostateczny wniosek autorki nie napawa optymizmem; mówi ona bowiem, że świat – przez całe lata pędzący w ślepy zaułek fundamentalizmu – będzie potrzebował co najmniej tak samo długiego okresu, aby znaleźć – akceptowalną dla wszystkich stron konfliktu – drogę wyjścia z pułapki. Wydarzenia, jakie nastąpiły już po opublikowaniu książki (a więc zamachy na World Trade Center oraz w Madrycie i Londynie), potwierdzają tylko tę bolesną diagnozę.
Monografia pani Armstrong sprawia jednak pewien zawód. O ile pisarka bardzo dogłębnie zanalizowała fundamentalizm judaistyczny i islamski, o tyle opis ortodoksji chrześcijańskiej ograniczyła jedynie do analizy poglądów amerykańskich protestantów. Przyznam, że nie potrafię zrozumieć tego zabiegu. Dlaczego poza obszarem zainteresowań autorki znalazł się fundamentalizm prawosławny i – nade wszystko – katolicki? Czyżby na tej, nie wątpię, że w pełni świadomej, decyzji zaważyła przeszłość pisarki? Czy obawiała się kontrowersji, jakie mogłaby wówczas wywołać jej książka?… Faktem pozostaje jednak, że z powodu tego zaniechania otrzymaliśmy nieco zafałszowany obraz chrześcijańskiego fundamentalizmu. W książce nie znajdziemy bowiem ani słowa na temat katolickich ruchów religijnych, które stoją w opozycji do Watykanu, a które nie tylko nie uznają postanowień Soboru Watykańskiego II, ale również wszystkich kolejnych papieży od czasu śmierci Piusa XII (więc także Jana Pawła II i Benedykta XVI). Bez poważnej analizy poglądów sedewakantystów i sedeprywacjonistów (do których zaliczał się między innymi słynny przed laty francuski arcybiskup Marcel Lefebvre, ekskomunikowany przez papieża Polaka, twórca Bractwa św. Piusa X) i obranych przez nich papieży – Grzegorza (XVII) i Piusa (XIII) – dzieło pani Armstrong jest niepełne, nie wyczerpuje bowiem tematu.
Zdziwienie może miejscami budzić tłumaczenie – zwłaszcza imion arabskich oraz nazw własnych. Dlaczego pani Joanna Kolczyńska zdecydowała się na Muhammada zamiast Mahometa i Mahmuda zamiast Mehmeta, choć w polskiej historiografii mocno od dziesięcioleci zakorzenione są zeuropeizowane (i spolszczone) wersje ich imion – nie potrafię odpowiedzieć. Prowadzi to niekiedy do dość dziwnych tworów językowych, na przykład odimiennego przymiotnika „muhammadiański” (w miejsce z powodzeniem funkcjonującej w języku polskim formy „mahometański”). Podobnie niezrozumiałe wydaje się ochrzczenie nową nazwą wojny Jom Kipur – konfliktu zbrojnego Izraela z koalicją państw arabskich z 1973 roku. Translatorka używa formy: „Wojna Dnia Pojednania”, sugerując się polskim tłumaczeniem nazwy tego najważniejszego żydowskiego święta. Brzmi to jednak niezwykle sztucznie. Zresztą wyobraźmy sobie, że nagle dowiadujemy się, że nie było wojny futbolowej pomiędzy Hondurasem a Salwadorem (chociaż pisał o niej Ryszard Kapuściński), była za to Wojna Piłki Nożnej. Mimo tych grzechów – bardzo poważnego autorki i znacznie lżejszego tłumaczki – dzieło pani Armstrong zasługuje na szczególną uwagę. Czytane zaś przez pryzmat tego, co wydarzyło się we wrześniu 2001 roku i później, nabiera jeszcze większej wagi.