Trochę na wyrost zapowiadano powrót Rushdiego do powieści realistycznej w „Złotym domu Goldenów”. To raczej wieloznaczna powieść paraboliczna lub – jak kto woli – pełna symboli przypowieść o rozwianiu się amerykańskiego marzenia.
Amerykański koszmar
[Salman Rushdie „Złoty dom Goldenów” - recenzja]
Trochę na wyrost zapowiadano powrót Rushdiego do powieści realistycznej w „Złotym domu Goldenów”. To raczej wieloznaczna powieść paraboliczna lub – jak kto woli – pełna symboli przypowieść o rozwianiu się amerykańskiego marzenia.
Salman Rushdie
‹Złoty dom Goldenów›
Urodzony w Indiach Salman Rushdie najbardziej znany jest z powieści „Szatańskie wersety”. Wydana w 1988 roku, wywołała kontrowersje w świecie islamu, bo doszukano się w niej bluźnierczych dla tej religii treści. Na autora wydano wyrok śmierci, po którym Rushdie był zmuszony się ukrywać.
Od roku 2000 pisarz mieszka w Stanach Zjednoczonych. I, jak widać w „Złotym domu Goldenów”, postrzega ten kraj nader krytycznie. Z unikalnej perspektywy kogoś z zewnątrz, a jednocześnie świetnie znającego amerykańskie realia – zauważa wiele szczegółów i niuansów, składających się na bolesną diagnozę. Ta powieść jest zapisem dramatycznego upadku wszystkiego, co dawniej stanowiło podstawę amerykańskiej cywilizacji. Świadectwem końca tego, w co wierzyły miliony imigrantów, z ufnością i ulgą oddających się w objęcia Statuy Wolności, aby odmienić swój los. Amerykańskie marzenie zmieniło się – czy niepostrzeżenie? - w amerykański koszmar.
W „Złotym domu Goldenów” wszyscy są skądś. Cała galeria bohaterów to przybysze: Pan U Lnu Fnu jest z Mjanmy, hipnoterapeuta Murray Lett – z Australii, przedsiębiorcza Wasylisa i jej matka („matrioszka” - ach, te stereotypy) przyjechały z Rosji. Narrator powieści René Unterlinden jest z pochodzenia Belgiem. Taka etniczna mozaika to korzeń i filar cywilizacji Nowego Świata, „melting pot”, czyli „tygiel narodów”, który dał początek amerykańskiej tożsamości. Zgodnie z hasłem widniejącym na dolarach: „z wielu – jedno”.
Spoza USA – z Indii - przyjeżdża także wdowiec Neron Golden i jego trzech dorosłych synów. To na nich skupia swoją uwagę narrator René, opowiadając nam ich historię. Widać tu podobieństwo do powieści „Wielki Gatsby”, gdzie poznajemy tytułowego bohatera ze szczegółowej relacji Nicka Carrawaya. W ogóle mnóstwo w „Złotym domu Goldenów” odniesień do literatury, filozofii, mitologii greckiej, a przede wszystkim - filmu. Może nawet tych odwołań jest za dużo, albo też autor starał się celowo naszpikować nimi swoją powieść. Jakby na przekór tym, którzy gardzą kulturą wysoką i wiedzą, chciał stworzyć język szyfrów, w pełni zrozumiały już tylko dla nielicznych. René jest filmowcem (realizującym niezależne projekty), swoją narrację układa w obrazy widziane z różnej perspektywy i o zmieniającej się ostrości. Rushdie zdradza tutaj swoją własną fascynację – sam chciał w młodości zostać aktorem, obecnie gościnnie grywa w epizodach.
Od razu możemy dostrzec, że Golden i jego synowie to zupełnie inni imigranci niż ci dawniejsi. To nie zdeterminowani nędzarze, mający nadzieję na karierę „od zera do milionera”. Jak ujmuje to René, ich decyzja o przyjeździe do Ameryki „zrodziła się z gigantycznego poczucia uprzywilejowania”. Rodzina Goldenów jest bajecznie bogata. Obrzydliwie bogata. I tym bogactwem otępiona, zepsuta, uśpiona. Gatsby sprzed prawie stu lat miał przynajmniej jakiś ideał, chciał zdobyć miłość swojego życia, natomiast Neron nie dąży już do niczego. Wszystko przeżył, wszystko ma. Owszem, zawiera małżeństwo z atrakcyjną kobietą, ale nikt nie ma złudzeń, że to jakieś głębokie uczucie. Spisany małżeński kontrakt ma mnóstwo zawiłych paragrafów.
Stary Neron Golden symbolizuje współczesną Amerykę. Sytą, znudzoną, bez idei. Starzejącą się i zdegenerowaną. Ameryka ma jeszcze tylko przeszłość, której kurczowo się trzyma: bogaty dorobek kulturowy i zakorzenienie w świecie zachodniej cywilizacji, który we współczesnym świecie nie przydaje się jednak do niczego. Na tym nie da się budować przyszłości, nie przynosi to nadziei tym, którzy chcieliby zmieniać swój kraj. Nie ma żadnej inspiracji, gorzej: nie ma nawet sensu życia. Wiedza to dzisiaj coś podejrzanego, bo wskazuje na przynależność do elit, znienawidzonych przez „zwykłych ludzi”.
Co gorsza, bezpieczny i przyjazny świat już nie istnieje. „Moi rodzice”, zauważa narrator, „dorastali w baśniowej krainie, ostatnie pokolenie bez problemów z zatrudnieniem, ostatnia epoka seksu bez strachu, ostatnia chwila polityki bez religii (…)”. Witajcie w świecie, gdzie przeżycie każdego dnia jest ryzykiem i nie ma gwarancji, że urabiając ręce po łokcie, polepszycie swój los. Ameryka (a może również cały Zachód?) to już nie przystań nadziei, ale kraina chaosu, szoku i nieprzewidywalności. Coś w tym kraju zgasło, umarło, zginęło – i Salman Rushdie próbuje to uchwycić i opisać.
Symbolami braku przyszłości dla Ameryki są także synowie Goldena. Autystyczny (niemniej bardzo zdolny w pewnej dziedzinie) Pietia ma problemy psychiczne, popada w alkoholizm. Apu przeżywa kłopoty z tożsamością płciową (problem tożsamości zajmuje zresztą w powieści bardzo dużo miejsca). Trzeci syn, D (skrót od Dionizosa), może jedyny z zadatkami na wielkość, ale to tylko melodia przyszłości, która nigdy się nie ziści. René bardzo emocjonalnie opisuje ich losy. Jest ich świadkiem do samego - symbolicznego - końca. Goldenowie to przecież jego przyjaciele. W pewnym momencie nawet wprowadza się do ich domu, korzystając z życzliwości gospodarza. Będzie też dla Goldenów kimś jeszcze - co wyjaśni wątek Wasylisy (dla mnie osobiście to najsłabsza postać, bo powielająca ograne klisze).
W tle powieści przewija się najnowsza historia USA. Neron i jego synowie wprowadzają się do swojej wspaniałej rezydencji w dniu inauguracji prezydenta Baracka Obamy. Ale po ośmiu latach przychodzi zielonowłosy (!) Joker, który wywraca Amerykę i jej mocne – wydawałoby się - fundamenty jak domek z kart. Zamienia swój kraj, jak czytamy, „w tandetną współczesną powieść graficzną”. Ten moment będzie pamiętany w historii długo: „(…) prawie był to rok, a może wkrótce będzie, jeśli żarty się sprawdzą, tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty czwarty” (brzmi znajomo?) To wtedy narodził się „świat pewnego rodzaju radykalnej nieprawdy: pozerstwa, krzykliwości, fanatyzmu, wulgarności, przemocy, paranoi (…)”.
„Ameryka, którą kochałem, przeminęła z wiatrem”, konstatuje René. Na jej miejsce wyrosła przedziwna bańka, „w której zmiany klimatyczne nie nadchodziły, a kurcząca się arktyczna czapa lodowa była tylko nową okazją dla deweloperów (…). W tej bańce (…) prezydent sąsiedniego kraju na południu (…) zostanie zmuszony do sfinansowania budowy muru oddzielającego dwa narody (…), przestępczość zniknie, (…), dziennikarki będzie się uważać za niegodne zaufania, bo przecież wypływa z nich krew, wiadomo skąd, (…) Rosja zostanie sojusznikiem, co nie będzie miało zupełnie nic wspólnego z tym, że rosyjscy oligarchowie wspierali finansowo podejrzane przedsięwzięcia Jokera”. Jak widzimy, Rushdie nie owija tu w bawełnę, ani też nie próbuje nas uspokajać, że wszelkie podobieństwa są czysto przypadkowe… Diagnoza Salmana Rushdiego jest pesymistyczna. Ameryka zostaje tu zdemaskowana i zdegradowana. To już nie dumny lider „wolnego świata”, ale groteskowa, mroczna kraina. Dla mnie osobiście najbardziej boleśnie brzmią słowa: „Po co w ogóle próbować zgłębiać kondycję ludzką (…) Jaki jest sens poezji, kina, sztuki?” Jeśli dochodzi do postawienia takich pytań, musi być z nami i z naszym światem bardzo, bardzo źle.
No proszę, czyli za kryzys w jakim znajdują się Stany Zjednoczone (z tą diagnozą Rushdiego trzeba się oczywiście zgodzić) odpowiada Joker, ale już nie jego poprzednik, zdobywca pokojowej nagrody Nobla, który zdestabilizował pół Bliskiego Wschodu i część Afryki Północnej, dzięki czemu mamy teraz w Europie inwazję tzw. "uchodźców"? Dobre.
Źródeł moralnego, społecznego i politycznego upadku świata Zachodu należy upatrywać w rewolucji obyczajowej lat 60-tych XX wieku. Jej wynikiem jest powstanie społeczeństw wielokulturowych, które są słabe, podzielone, pozbawione wspólnej tożsamości i historii, zaś w sferze publicznej zdominowane przez płytki i prymitywny marksizm kulturowy. Państwa zamieszkiwane przez społeczności tego typu skazane są na powolny uwiąd i pogrążanie się w bezmyślnym konsumpcjonizmie, co właśnie dzieje się w USA. I żaden Trump tu nie pomoże (nawet gdyby nie miotał się niczym słoń w składzie porcelany). Klamka zapadła, czas na Chiny (niestety).