Anna Starobiniec to 28-letnia rosyjska dziennikarka, która postanowiła spróbować swych sił w prozie. Efektem jej zachcianki jest debiutancki zbiór opowiadań „Szczeliny”. Świadczy on niezaprzeczalnie o literackim potencjale drzemiącym w młodej kobiecie, ale również o wielkiej, jak na jej wiek, niedojrzałości. Osiem tekstów zawartych w książce to zaledwie szkice, które przy odpowiednim nakładzie pracy mogły stać się interesującymi opowieściami. Ale nie tym razem.
Książka o napędzie hybrydowym
[Anna Starobiniec „Szczeliny” - recenzja]
Anna Starobiniec to 28-letnia rosyjska dziennikarka, która postanowiła spróbować swych sił w prozie. Efektem jej zachcianki jest debiutancki zbiór opowiadań „Szczeliny”. Świadczy on niezaprzeczalnie o literackim potencjale drzemiącym w młodej kobiecie, ale również o wielkiej, jak na jej wiek, niedojrzałości. Osiem tekstów zawartych w książce to zaledwie szkice, które przy odpowiednim nakładzie pracy mogły stać się interesującymi opowieściami. Ale nie tym razem.
Anna Starobiniec
‹Szczeliny›
Siadając do lektury „Szczelin” wiedziałem już, że swych literackich inspiracji Anna Starobiniec poszukiwała między innymi w twórczości Stephena Kinga i Philipa K. Dicka. Zwłaszcza drugie nazwisko było dla mnie wyśmienitą rekomendacją. Jednak po raz kolejny okazało się, że teoria nie zawsze idzie w parze z praktyką. Notki sprokurowane przez specjalistów od marketingu nie miały nic wspólnego z jakością reklamowanego dzieła. Mimo to przyznać trzeba, że Rosjanka bardzo się starała. Sęk w tym, że starała się za bardzo i w kilku miejscach po prostu przedobrzyła. Literacko Starobiniec usiadła bowiem pomiędzy prozą science fiction a mainstreamem. Z jednej strony wyglądało to tak, jakby uwierała ją przewidywalność i realizm prozy głównonurtowej. Z drugiej strony natomiast, jakby uważała czystą fantastykę za gatunek podrzędny, który koniecznie wymaga podrasowania poprzez skrzyżowanie z literaturą z „wyższej półki”. Z tego amalgamatu wyszło dziełko tyleż intrygujące, co denerwujące – książka o napędzie hybrydowym, której akcja posuwa się wprawdzie naprzód, ale co rusz rwie i szarpie, co zdecydowanie obniża komfort jazdy. Jest tak zarówno w przypadku dłuższego opowiadania „Okres dojrzewania” (nie wiedzieć czemu, określanego przez pisarkę mianem minipowieści), jak i siedmiu pozostałych nowelek.
Punkt wyjścia każdego z tekstów jest fantastyczny. A to, jak w otwierającym całość „Okresie dojrzewania”, mamy do czynienia z chłopcem zainfekowanym przez królową owadów (może obcą formę życia?), a to z mężczyzną, którego świat niebezpiecznie rozwarstwia się, ukazując różne płaszczyzny czasowe („Rodzina”), to znów z pracownikiem pewnej agencji realizującej na zamówienie klientów scenariusze ich losów („Agencja”) bądź też osobą, która pewnego dnia przekonuje się, że jej serce – mimo że sama jeszcze żyje – już nie bije („Wieczność Jaszy”). Prawda, że intrygujące?
Wyobraźnia Starobiniec na pewno zasługuje na pochwałę; niestety znacznie gorzej jest z wykonaniem. Niewątpliwie autorka świadomie zrezygnowała z linearnej naracji. Serwuje jedynie pojedyncze sceny z życia swoich bohaterów, a zadaniem czytelnika jest te porozrzucane elementy poukładać na swoje miejsce. To może byłoby bardzo interesującym wyzwaniem intelektualnym, gdyby nie dodatkowe utrudnienie. Starobiniec zastosowała eksperymentalny styl charakteryzujący się częstymi zmianami czasu narracji, stosowaniem równoważników zdań, nasycaniem tekstu paralelami. Istnieją fragmenty, które mogą zachwycać konstrukcją zdań, ale są też takie, w których o kolejne stawiane przez Rosjankę wyboje można się potknąć i potłuc.
„Okres dojrzewania” jest tekstem najdłuższym i na pewno robiącym wrażenie. Ale mimo wszystko to tekst zmarnowamy. Świetnie budowany nastrój grozy na początku opowieści ginie w chwili, kiedy Starobiniec zmienia sposób narracji – z autorskiego na bezpośredni, cytując pamiętnik głównego bohatera, kilkunastoletniego Maksyma, w którego ciele zalęgły się owady. Jak się okazuje, groza jest dużo bardziej przerażająca, kiedy obserwujemy ją z boku, a nie od środka, oczyma istoty, która wzbudza przerażenie innych. Świetne pomysły pisarki, czy to w pełni oryginalne, czy też będące twórczymi rozwinięciami konceptów Dicka i Pielewina (o inspiracji dokonaniami autora „Życia owadów” też nie możemy zapominać), rozbijają się nierzadko o tendencję Starobiniec do udziwnień za wszelką cenę. Również logika nie zawsze jest sojuszniczką pisarki, która jednak potrafi sobie z tym radzić w szczególny sposób. Pomija milczeniem to, czego wytłumaczenie mogłoby sprawić trudność. Dzięki rwanej, poszatkowanej narracji udaje się zakamuflować ewidentne braki fabularne i uniknąć udzielania odpowiedzi na niewygodne pytania.W tym przypadku jednak fantastyczność prozy Rosjanki nie może być żadnym usprawiedliwieniem. Dick – jeden z mentorów autorki „Szczelin” – świetnie potrafił sobie w takich sytuacjach radzić. Amerykanin jednak – pisząc „Ubika” czy też „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha” – tworzył cały fantastyczny świat; Starobiniec natomiast tworzy jedynie jego okruchy, a to prowadzi w sposób nieunikniony do wrażenia, że mamy do czynienia wyłącznie z tandetną scenografią. Wystarczy tylko odrobina wysiłku, by podejść do ściany i przekonać się, że to atrapa, za którą nie ma nic.
„Szczeliny” to interesujący debiut młodej pisarki. Przekonujący o tym, że ma ona wszelkie predyspozycje, aby stać się w przyszłości autorką dużego formatu. Wcześniej jednak musi nauczyć się samodyscypliny. I zrozumieć, że nawet bardzo dobry pomysł na tekst to dopiero połowa sukcesu. Im szybciej to pojmie, tym prędzej zajmie miejsce u boku Wiktora Pielewina, Siergieja Łukianienki czy małżeństwa Diaczenków.