„Świt Nowej Ery” Jean Rabe to książka wybrakowana. Brakuje w niej ciekawej fabuły, interesujących bohaterów, dobrze zarysowanego świata, sensownych opisów i wielu innych rzeczy. W efekcie powieść chce się odłożyć już po pierwszych kilku rozdziałach. I to jest najlepsze rozwiązanie.
Conan był ciekawszy
[Jean Rabe „Świt Nowej Ery” - recenzja]
„Świt Nowej Ery” Jean Rabe to książka wybrakowana. Brakuje w niej ciekawej fabuły, interesujących bohaterów, dobrze zarysowanego świata, sensownych opisów i wielu innych rzeczy. W efekcie powieść chce się odłożyć już po pierwszych kilku rozdziałach. I to jest najlepsze rozwiązanie.
Jean Rabe
‹Świt Nowej Ery›
Zła w tej powieści jest fabuła, która już na początku składa się ze zlepku różnych niejasnych wydarzeń opisanych na dodatek tak, że trzeba się solidnie wysilić, żeby poskładać je w sensowną całość. Rozdzielenie akcji na dwa (a w późniejszych rozdziałach także na trzy) osobne wątki zdecydowanie jej nie służy: autorka co chwilę przenosi fabułę od pewnego czarodzieja, starającego się odzyskać zdolność rzucania czarów, przez biednego smoka o imieniu Khellendros, który za wszelką cenę chce sprowadzić do Krynnu duszę swojej ukochanej, aż po drużynę śmiałków, która ma uratować świat przed złymi smokami. W efekcie akcja jest straszliwie pocięta i przypomina zbiór dowolnie wybranych wydarzeń, nie zawsze tych najbardziej istotnych dla fabuły.
Trudno też powiedzieć, by bohaterowie byli ciekawi. Owszem, są zróżnicowani, ale nie jest to w żadnym wypadku dobra strona książki. Przypominają raczej zgraję uciekinierów z objazdowego pokazu osobliwości: marynarz chodzący po statku w bryczesach, głuchy półogr-sternik ze swoim towarzyszem wilkiem czy wytatuowana elfka (jak w pewnym momencie raczyła zauważyć autorka, jej tatuaże nie zmywały się w kontakcie z deszczem!) To tylko przykłady. Na tym tle główny bohater – wojownik imieniem Dhamon – wydaje się kimś najbardziej normalnym. Ponadto wszystkim brakuje powodów do zachowywania się w tak altruistyczny sposób. Wojownik nagle porzuca wszystko, by ruszyć ratować świat przed złymi smokami, a dwójka kenderów (miejscowa odmiana niziołków) z nudów przyłącza się do niego. Nawet dziwny wilk morski (ten od bryczesów), który początkowo zostaje wynajęty tylko po to, by przewieźć bohaterów do odległego miasta, pod koniec powieści uznaje, że także on chce wziąć udział w ratowaniu świata przed złem i podejmuje decyzję o przyłączeniu się do krucjaty przeciw smokom.
Nie sposób przejąć się losami tak kiepsko zarysowanych postaci. Kiedy umarł jeden z kenderów, tylko odetchnąłem z ulgą, ciesząc się, że autorka pozbawiła mnie konieczności znoszenia tak irytującej (był zbyt gadatliwy i miał powierzchowność kilkuletniego dziecka, które co chwilę zadaje pytanie „A dlaczego?”) postaci przez resztę książki. Kiedy kilku bohaterów zostało porwanych przez desant ogrów, który wylądował na ich okręcie, również nieszczególnie się przejąłem, przeczuwając rychły ratunek. Nie przeliczyłem się.
Poza ludzkimi bohaterami w książce występują także smoki, którym poświęcony jest osobny wątek. Nie myślcie jednak, że jest on szczególnie rozbudowany: ot, niewielka i mało absorbująca historia smoczych podbojów oraz próby niebieskiego Khellendrosa, który chce sprowadzić z innego planu egzystencji duszę swojej ukochanej. Niestety, wielki gad ma problem, bowiem z Krynnu zniknęła cała magia i nie może on już podróżować między różnymi wymiarami.
Zauważyłem, że autorka w jednym jest dobra: co chwilę opisuje nowe, nietypowe ubrania, w jakie przyodziani są bohaterowie. Przykładowo ukochana marynarza w bryczesach pewnego dnia pojawiła się na statku w grubym, złotym łańcuchu wokół prawej kostki, do którego przymocowany był podwójny rząd maleńkich dzwoneczków. Czemu to ma służyć? Nie mam bladego pojęcia. Wiem tylko, że to diabelnie męczące czytać, w co tego dnia ubrał się Dhamon i dlaczego założył akurat zieloną koszulę kupioną na targu przez elfkę, która nie chciała pozwolić, by chodził w postrzępionej tunice, bo przecież on jej się podobał i chciała, żeby ładnie wyglądał.
Jest jeszcze wątek miłosny, który rozgrywa się między Dhamonem a wytatuowaną elfką. Oboje zachowują się jak para nastolatków i przypominają bohaterów jakiejś brazylijskiej telenoweli.
Jedyna dobra strona (dosłownie) tej powieści to finał: ciekawy zwrot akcji i brak happy endu. Poza tym same nudy, same oczywistości, same dziwactwa i głupoty. Mam wrażenie, że nawet powieści o Conanie, które czytałem za młodu, były ciekawsze. Mówiąc krótko: trzymajcie się od tej powieści z daleka, bo to strata pieniędzy i czasu.
Kiedy się nad tym wszystkim zastanawiam, to przychodzi mi do głowy pewna myśl: zarówno bohaterowie, jak i cała fabuła są oparci na jakiejś, pożal się Boże, sesji RPG, którą autorka prowadziła dla swoich graczy. To właśnie ich postacie, z dominującym charakterem praworządnym-dobrym, posłużyły za prototypy bohaterów występujących w powieści. Tym samym wyjaśnia się, dlaczego są aż tacy bezbarwni.
Ale dostrzegam też jeden plus: Achika miałaby z tej powieści doskonały materiał na kolejną część
swojego poradnika.