Co robią dzieci, kiedy rodzice nie wykazują wobec nich żadnego zainteresowania? Mogą zacząć pić, brać narkotyki, albo… próbować zmierzyć się z potworami rodem z baśni braci Grimm. A więc co takiego spotyka postaci Lyn Gardner, że jej książka nosi tytuł „Wiejemy do lasu”?
Czy Czerwony Kapturek miał kompleks Edypa?
[Lyn Gardner „Wiejemy do lasu” - recenzja]
Co robią dzieci, kiedy rodzice nie wykazują wobec nich żadnego zainteresowania? Mogą zacząć pić, brać narkotyki, albo… próbować zmierzyć się z potworami rodem z baśni braci Grimm. A więc co takiego spotyka postaci Lyn Gardner, że jej książka nosi tytuł „Wiejemy do lasu”?
Lyn Gardner
‹Wiejemy do lasu›
Najlepszym sposobem na napisanie recenzji jest plagiat. Recenzent to człowiek z natury leniwy, kiedy więc nadarza się okazja przepisania czyjegoś tekstu, nie waha się ani chwili. Wydawca debiutanckiej powieści Gardner tylko ten proceder ułatwił – na tylnej okładce „Wiejemy do lasu” można znaleźć fragment recenzji dr. Grzegorza Leszczyńskiego (całość jest na stronie promującej powieść –
www.wiejemydolasu.pl). Postanowiłem ukraść autorowi parę ciekawszych sformułowań.
Z recenzji Leszczyńskiego czytelnik dowie się między innymi, że powieść Gardner „wygra z grami komputerowymi, filmami fantasy i magicznymi sztuczkami całego współczesnego świata”, że w „Wiejemy do lasu” „niczym w grach RPG, trzeba rozpoznawać znaki rzeczywistości, zdobyć klucze pozwalające na poruszanie się w gąszczu pułapek […] To lektura dla wtajemniczonych”. Co do jednego z autorem muszę się zgodzić – powieść Gardner rzeczywiście przypomina gry komputerowe i RPG.
„Wiejemy do lasu” można porównać do „Matriksa”, a raczej do relacji między filmem a „Symulakrami i symulacją” Jeana Baudrillarda. Otóż krytycy zachwycający się „Matriksem” pisali, że Wachowskim udało się przełożyć filozofię francuskiego myśliciela na srebrny ekran. W rzeczywistości bracia jedynie wykorzystali pewne wątki, spłycając je i przycinając do ram filmu przygodowego. Podobnie gloryfikuje „Wiejemy do lasu” Leszczyński. A może ma rację? Na pierwszy rzut oka książka Gardner to postmodernistyczna zabawa motywami ze znanych baśni. Mamy więc domek z piernika, szczurołapa, Roszpunkę, wiedźmę zjadającą dzieci, śpiącą królewnę i dobrą wróżkę. Oczywiście wszystko opowiedziane „na nowo” i z „przymrużeniem oka”: wiedźma tak naprawdę jest miłą babcią, śpiąca królewna wcale nie jest śpiąca, a dobra wróżka nie jeździ bynajmniej w karocy z dyni. Coś à la Shrek? Nie do końca.
Głównym wątkiem książki jest dzieciństwo dziewczynki imieniem Storm Eden i jej dwóch sióstr: starszej Aurory i malutkiej Ani. Siostry dorastają w Rajskim Zakątku – stojącym przy lesie starym domu. Rodzice dzieciakami prawie wcale się nie interesują, ojciec ciągle planuje wyprawy geograficzne, a matka zajęta jest wylegiwaniem się w łóżku. Pozostawione same sobie siostry próbują jakoś żyć w takich warunkach, co przecież nie jest wcale łatwe. Na dodatek w niedalekim Grajkowie pojawia się tajemniczy (bądźmy szczerzy – zły od samego początku) eksterminator DeWilde. Mężczyźnie zależy na małej piszczałce, którą Storm dostała od matki. Kto zna opowieść o szczurołapie z Hamelin, może się domyślać, o co tak naprawdę chodzi. DeWilde próbuje wykraść piszczałkę, dziewczynki uciekają z łap nasłanych przez niego wilków – innymi słowy, zaczyna się przygoda.
Gardner z fragmentów różnych bajek zlepiła „Wiejemy do lasu”, opowieść o dzieciach dorastających bez rodziców. Ci ostatni nie są wcale toksycznymi albo nawet patologicznymi opiekunami – po prostu nie mają czasu dla swoich pociech. Siostry Eden muszą więc nauczyć się liczyć tylko na siebie, zgodnie z przyjętym zawołaniem: „Na zawsze razem”. Okazuje się to możliwe dzięki przygodzie, którą przeżywają; dzięki niej poznają, czym są zaufanie, przebaczenie i współpraca. Wszystko pięknie, tylko niby dlaczego „Wiejemy do lasu” ma być „lekturą dla wtajemniczonych”?
RPG i gry komputerowe mają z powieścią Gardner dużo wspólnego. Nie chodzi tu wcale o żadne „znaki rzeczywistości”, tylko o zwyczajny schemat „zdobądź przedmiot, zabij potwora”. Storm i jej siostry podczas przygody muszą mierzyć się z kolejnymi przeciwnikami (wilki, Miodunka Bzyk, Matka Rolmops), wykonywać zadania (zdobyć mapę do kryjówki w górach) i ścigać z czasem. Na końcu przygód czeka demoniczny DeWilde, którego rzecz jasna należy pokonać, aby na ekranie pojawił się błyszczący w fajerwerkach napis „You Win!”.
Podobnie rzecz ma się z aluzjami do popularnych baśni – to raczej miszmasz w stylu „Matriksa” aniżeli dobrze zaplanowane pomysły. Na przykład za Chiny Ludowe nie potrafię powiedzieć, dlaczego Miodunka tuczyła dzieci w piernikowym domku, skoro wcale nie chodziło o ich zjedzenie. Przypuszczalnie autorce najpierw przyszedł do głowy pomysł z aluzją do baśni, a dopiero potem próbowała go jakoś umotywować. Inna sprawa to łatwość, z jaką bohaterkom przychodzi pokonywać kolejne trudności – wystarczy przytoczyć finałową walkę małej Storm z dorosłym DeWilde’em. Od kiedy to dzieci są mistrzami w zapasach?
Przesłanie płynące z książki Gardner nie jest wesołe. Chociaż autorka starała się pokazać dzieciom, że w dobie kryzysu rodziców, którzy nie potrafią znaleźć czasu dla swoich pociech, relacje można budować z rodzeństwem i przyjaciółmi, jednak nie wygląda to wcale tak pięknie. Książka kończy się – jak to w baśniach – obowiązkowym happy endem, ale brzmi on nieco fałszywie, zwłaszcza w kontekście stwierdzenia głównej bohaterki, że przygoda się skończyła, a życie nadal jest takie samo.
„Wiejemy do lasu” jest ciekawą – acz bez przesady – książką dla młodego czytelnika. Gardner poszła dobrym tropem, czyniąc z kolażu różnych wątków znanych z baśni tło dla lekko terapeutycznej opowieści. Nie wiem, czy można z „Wiejemy do lasu” uczyć się akceptowania zajętych własnym życiem rodziców – nie mnie osądzać. Dzieciom natomiast polecić można, a i starszym pewnie powieść się spodoba.
To najlepsza książka jaką czytałam! No a poza tym jest jeszcze "Szmaragdowy atlas"