W drugim tomie cyklu „Epoka wielkich odkryć” Michaela A. Stackpole’a widać wpływy Gwiezdnych Wojen, Trylogii Tolkiena czy książek George’a R.R. Martina. Niby autor czerpie z najlepszych wzorców, a jednak „Kartomancja” to typowa powieść fantasy, w której pełno banalnych wydarzeń i łatwych do przewidzenia wątków.
Gwiezdne wojny władcy pierścieni
[Michael A. Stackpole „Kartomancja” - recenzja]
W drugim tomie cyklu „Epoka wielkich odkryć” Michaela A. Stackpole’a widać wpływy Gwiezdnych Wojen, Trylogii Tolkiena czy książek George’a R.R. Martina. Niby autor czerpie z najlepszych wzorców, a jednak „Kartomancja” to typowa powieść fantasy, w której pełno banalnych wydarzeń i łatwych do przewidzenia wątków.
Michael A. Stackpole
‹Kartomancja›
Jest taka opowieść Jorge’a Luisa Borgesa, w której kartografowie pewnego Imperium mieli idée fixe – stworzyć idealną mapę. Pierwsza zajmowała całą prowincję, ale szybko stwierdzono, że nie jest doskonale dokładna. Stworzono więc mapę, która całkowicie przykryła Imperium, stała się jego odwzorowaniem w skali 1:1. Jean Baudrillard zmienia trochę zakończenie tej historii – w jego wersji przypadkowe pęknięcie mapy spowodowało upadek wielkiego państwa. Podobny pomysł, to znaczy kształtowanie rzeczywistości za pomocą kartografii, przyświecał Stackpole’owi. Tyle że autor zrealizował go jako powieść fantasy.
Jakby wyglądał świat, gdyby to mapy określały rzeczywistość? Kartografowie staliby się najpotężniejszymi ludźmi na ziemi, w ich rękach spoczywałyby losy ludzkości. Autor „Kartomancji” pozwolił właśnie na coś takiego swoim bohaterom. Oprócz odkrywania i opisywania nowych lądów, mogą je tworzyć. Zresztą nie tylko lądy, ale też na przykład społeczeństwa, o czym przekonuje się Jorim, który trafiając do ziemi przypominającej trochę Amerykę Południową z czasów prekolumbijskich, zostaje uznany tam za… boga.
Wątek oddziaływania jednostki na losy świata przewija się przez całą książkę Stackpole’a. Powieść podzielona jest na krótkie rozdziały opisujące losy wielu bohaterów, którzy w swoich rękach dzierżą władzę, wypełniają tajne misje, bądź odkrywają w sobie nieznane dotąd cechy (wspomniany Jorim). Narracja pod względem wielości wątków przypomina cykl „Pieśń Lodu i Ognia” Martina. O ile jednak autor „Gry o tron” świetnie potrafi opowiadać historię Siedmiu Królestw za pomocą chaotycznych, często niezwiązanych ze sobą wydarzeń, o tyle Stackpole’owi idzie to znacznie gorzej. Ale o tym za chwilę.
Stackpole jest autorem kilkunastu powieści rozgrywających się w uniwersum „Gwiezdnych wojen”. Widać to w świecie opisanym na kartach (nomen omen) „Kartomancji”. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to Jedi… pardon, jaedun – magiczna moc, dzięki której wojownicy mogą stać się mistykami miecza, niepokonanymi mistrzami w walce. Wprawdzie pisarz stara się, by zarówno styl walki, jak i obyczaje ludzi posługujących się jaedun przypominały japońskich samurajów, ale odwołań do filmów George’a Lucasa nie sposób nie zauważyć.
Podobieństw do „Gwiezdnych wojen” można też doszukiwać się w bajecznej różnorodności świata wymyślonego przez Stackpole’a. Mam tu na myśli wielość ras czy kultur. W tych realiach poruszają się niemal „bogom równi” bohaterowie, herosi, jak mistyk Moraven Tolo, książę Pyrust czy Keles Anturasi, młody kartograf. Jak nie Jedi, to księżniczki, albo przynajmniej przystojni piloci statków kosmicznych. Stackpole nie umie wyjść poza banał także w kwestii fabuły – i tym przede wszystkim różni się od Martina. Jeżeli w „Kartomancji” mamy do czynienia ze spiskiem, to skierowany on jest przeciwko dobremu władcy (Cyrs), a konspiratorzy to same kanalie, w dodatku niezbyt udolne. Inny przykład, to tajemnicza inwazja nieznanych ras – głównie latających ropuch – których jedynym celem jest sianie spustoszenia i podnoszenie napięcia fabuły. Wreszcie na koniec nadciąga tak zwane Wielkie Zagrożenie dla całego świata. Tutaj z kolei kłania się J.R.R. Tolkien i „Władca pierścieni”. Jest jeszcze nieszczęśliwa (jak na razie – przed nami trzeci tom cyklu) miłość bohaterów. Co czeka świat „Kartomancji”? A może lepiej zapytać: czy w kontekście tak rysującej się fabuły możliwe jest cokolwiek poza banalnym happy endem?
Dobre w książce Stackpole’a są dwie rzeczy: początkowy szum informacji i wątek ŕ la „azteckie” fantasy. Czytelnik zostaje rzucony w wir wydarzeń, co rusz pojawiają się obce nazwy, zmieniający się bohaterowie itp. Biorąc pod uwagę, że w większości książek z gatunku fantasy autorzy wykładają wszystko – jak to się mówi – kawa na ławę, brak jasnych objaśnień trzeba uznać w „Kartomancji” za zaletę. Niestety, niewiele z początkowego szumu wynika, bo powieść okazuje się zwyczajnie sztampowa.
Druga rzecz to wspomniany na początku wątek z Jorimem rozgrywający się w krainie przypominającej Amerykę Południową sprzed czasów Corteza. Ziemie Amentzutlanu, do których trafia bohater, przypominają azteckie imperium z domieszką fantasy (magia, smoki, potwory). Szkoda, że autor nie poszedł dalej tym tropem – mogłaby powstać powieść całkiem ciekawa, a przynajmniej nieopierająca się na oklepanych motywach z anglosaskiej mitologii. Wyszło zaś coś przeciętnego – miszmasz „Gwiezdnych wojen” z „Władcą pierścieni”. Dobrze chociaż, że w książce nie ma żadnych świecących mieczy, ani niebezpiecznej biżuterii.
Jak powiedział kiedyś pewien pirat, mapy dzielą się na takie, które prowadzą do skarbu (zaznaczonego X) i całą resztę. Z książkami jest bardzo podobnie. „Kartomancja” Stackpole’a należy do tej drugiej kategorii. Czytając ją żadnego literackiego skarbu się nie odkryje. Można za to w miarę przyjemnie wypełnić sobie czas w pociągu. Jeszcze jedno – jak każda szanująca się powieść fantasy, „Kartomancja” ma dołączoną do tekstu mapkę. Żart raczej niezamierzony.