Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Alicja w Stodole
[ - recenzja]

Esensja.pl
Esensja.pl
W 2006 roku Alice In Chains gościli w katowickim Spodku po reaktywacji zespołu z nowym wokalistą. Zagrali wtedy prawie wszystkie najbardziej znane utwory. Trzy lata później wrócili, tym razem do stolicy, promując wydaną dwa miesiące wcześniej płytę „Black Gives a Way to Blue”.

Jakub Stępień

Alicja w Stodole
[ - recenzja]

W 2006 roku Alice In Chains gościli w katowickim Spodku po reaktywacji zespołu z nowym wokalistą. Zagrali wtedy prawie wszystkie najbardziej znane utwory. Trzy lata później wrócili, tym razem do stolicy, promując wydaną dwa miesiące wcześniej płytę „Black Gives a Way to Blue”.
Fot. Jakub Stępień
Fot. Jakub Stępień
Niewiele po 19:30, 25 listopada, publiczność szczelnie wypełniająca warszawską Stodołę usłyszała puszczoną z taśmy Alice’ową wariację na temat „Iron Man” czyli „Iron Glad”. W jej trakcie na scenie pojawili się bohaterowie wieczoru: Sean Kinney, Mike Inez, Jerry Cantrell i William DuVall. Zaczęli od trzech reprezentantów „Dirt”, najbardziej znanej ich płyty – „Rain When I Die”, „Them Bones” i „Dam That River”. Słychać było, ze zespół dopiero się rozkręca, a i techniczni mieli trochę do roboty (szczególnie z dźwiękiem mikrofonów). Cantrella był nieco za cichy, a DuVall zdecydowanie brzmiał za wysoko. Z czasem na szczęście było już lepiej – i w „Again” (z płyty zatytułowanej po prostu „Alice In Chains”) wszystko grało już tak jak trzeba.
Po czterech utworach z repertuaru z lat 90-tych w końcu zaprezentowali nowy materiał. Na pierwszy ogień poszedł stonowany „Your Decision”. I muszę przyznać, że byłem lekko zawiedziony; zabrakło tej magii, znanej z płyty. Przy kolejnych nowych numerach nie było już mowy o rozczarowaniu: „Check My Brain”, „Looking In View” i „ Acid Bubble” wypadły rewelacyjnie. Zresztą dwa ostanie, obok zagranych na bis „Man In a Box” i „Sickman” były najlepszymi momentami warszawskiego koncertu. To w nich następca Leyna Staleya mógł popisać się swoimi umiejętnościami wokalnymi. Na plus należy zaliczyć także brzmienie basu – Stodoła aż drżała przy tych utworach. Nastrój kolejnych utworów wzmacniały przeważnie czarno-białe wizualizacje na ekranie za muzykami.
Fot. Jakub Stępień
Fot. Jakub Stępień
Wracając do repertuaru: przeważały utwory z „Dirt”. Oprócz wspomnianych już numerów usłyszeliśmy także „Angry Chair” i odśpiewany wraz z publiczności na zakończenie występu „Rooster”. Nie mogło zabraknąć przedstawicieli debiutanckiej płyty formacji – „Love, Hate, Love”, „It Ain’t Like That”, „We Die Young” oraz wymienione wyżej “Man In a Box” zabrzmiały kapitalnie. Widać było i słychać, że granie starych kawałków sprawia liderowi nie lada frajdę. Przez cały koncert Cantrell był w dobrej formie, jednak nagrane prawie dwadzieścia lat temu numery wyzwalały w nim dodatkową energię. Trzeba dodać, że dzięki temu, iż DuVall często sięgał po gitarę, Jerry mógł grać trochę swobodniej, na większym luzie. Słowo „luz” jest tu bardzo na miejscu. Muzycy często się uśmiechali, zagadywali do siebie i do publiczności, a DuVall to rockowy frontman z prawdziwego zdarzenia – kiedy trzeba, wczuwający się w nastrój spokojniejszych fragmentów i ekspresyjnie reagujący na zmiany dynamiki. Widać, że repertuar Alice „leży” mu jak szyty na miarę. A publiczność wraz z nim bawiła się świetnie, większość tekstów (refreny niemalże wszystkie) śpiewała cała Stodoła. Przekrój wiekowy słuchaczy był ogromny: obok osób trzydziestoparoletnich, wychowanych na grunge’u, na widowni można było zauważyć nastolatki w towarzystwie czterdziestoletnich tatusiów (kto wie ile z tych córek poczętych było przy dźwiękach z „Jar of Flies”?). Dowodzi to, że muzykę Alice można nazwać ponadpokoleniową.
Fot. Jakub Stępień
Fot. Jakub Stępień
Dobrze się stało, że wrócili. A jeszcze lepiej, że nagrali nową płytę, bo niewątpliwie utwory z „Black Gives Away to Blue” zaprezentowane w Warszawie niczym nie ustępowały starym „przebojom” grupy. I właśnie w tym miejscu trzeba podkreślić jedną rzecz: choć koncert był świetny (i najpopularniejszym słowem wśród wychodzących ze Stodoły był wyraz „zajebiście”), to muszę napisać o małym minusie. Była nim niewielka, bo zaledwie składająca się z czterech utworów, reprezentacja ostatniej płyty. W końcu jest to trasa promująca właśnie ją. Nie potrafię znaleźć wytłumaczenia tego faktu; z jednej strony może to świadczyć o tym, że muzycy traktują koncerty na zasadzie „the best of”, mimo braku takich klasyków jak „Dirt”, „Heaven Beside You” czy „Down In a Hole” – z drugiej, że nie bardzo wierzą w siłę całości nowego materiału. Te braki w setliście spowodowały, że cały koncert nie był zbyt długi i trwał niewiele ponad półtorej godziny. W Stodole nie usłyszeliśmy także części akustycznej, obecnej chociażby na koncercie w Amsterdamie dwa tygodnie wcześniej.
Fot. Sara Świętosławska
Fot. Sara Świętosławska
Mimo tego był to bardzo dobry koncert, który szczęśliwcy posiadający bilet zapamiętają na długo. Tym, którym nie udało się zdobyć wejściówki na wczorajszy występ, może powiedzie się następnym razem. Co prawda wypowiadane przez muzyków sformułowania, że to „najlepsza publika na tej trasie” i „niedługo znów się zobaczymy” są standardowym punktem każdego koncertu, to nie da się ukryć, że wyprzedany do ostatniego miejsca (a należy podkreślić, iż przed wejściem przeważały nad konikami osoby pragnące kupić bilet) oraz naprawdę gorące przyjęcie wszystkich utworów może rokować nadzieje, że wpiszą Polskę na stałe w kalendarz koncertowy. Bo trzeba przyznać, że taki koncert powinien zobaczyć każdy fan muzyki rodem z Seattle.
Set: Rain When I Die, Them Bones, Damn That River, Again, Your Decision, Check My Brain, Love Hate Love, It Ain’t Like That, Looking In View, Nutshell, We Die Young, Sludge Factory, God Am, Acid Bubble, Angry Chair, Man In the Box, Sickman, Would?, Rooster
koniec
27 listopada 2009

Komentarze

27 XI 2009   17:14:04

fotki telefonem? :)

30 XI 2009   10:06:31

Iron GLAND, nie Glad :) a koncert genialny!

30 XI 2009   22:38:41

zbz: telefonem - nic innego nie było pod ręką :)

Kejti: masz rację, "N" gdzieś się zawieruszyło... dzięki za zwrócenie uwagi!

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Tu miejsce na labirynt…: Ente wcielenie Magmy
Sebastian Chosiński

26 IV 2024

Chociaż poprzednia płyta Rhùn, czyli „Tozïh”, ukazała się już niemal rok temu, najnowsza, której muzycy nadali tytuł „Tozzos”, wcale nie zawiera nagrań powstałych bądź zarejestrowanych później. Oba materiały są owocami tej samej sesji. Trudno dziwić się więc, że i stylistycznie są sobie bliźniacze.

więcej »

Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
Sebastian Chosiński

25 IV 2024

Arild Andersen to w świecie europejskiego jazzu postać pomnikowa. Kontrabasista nie lubi jednak przesiadywać na cokole. Mimo że za rok będzie świętować osiemdziesiąte urodziny, wciąż koncertuje i nagrywa. Na dodatek kolejnymi produkcjami udowadnia, że jest bardzo daleki od odcinania kuponów. „As Time Passes” to nagrany z muzykami młodszymi od Norwega o kilkadziesiąt lat album, który sprawi mnóstwo radości wszystkim wielbicielom nordic-jazzu.

więcej »

Tu miejsce na labirynt…: Oniryczne żałobne misterium
Sebastian Chosiński

24 IV 2024

Martin Küchen – lider freejazzowej formacji Angles 9 – zaskakiwał już niejeden raz. Ale to, co przyszło mu na myśl w czasie pandemicznego odosobnienia, przebiło wszystko dotychczasowe. Postanowił stworzyć – opartą na starożytnym greckim micie i „Odysei” Homera – jazzową operę. Do współpracy zaprosił wokalistkę Elle-Kari Sander, kolegów z Angles oraz kwartet smyczkowy. Tak narodziło się „The Death of Kalypso”.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Inne recenzje

Alicja po ciemnej stronie lustra
— Jakub Stępień

Tegoż twórcy

Pot i Kreff – Oni czasem wracają: „Dziekuje” Katowice!
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Tegoż autora

Anioły są na ziemi. Diabły też
— Jakub Stępień

Fanom – fani
— Jakub Stępień

Jeszcze jedno muzyczne podsumowanie 2011
— Jakub Stępień

Ta Nosowska
— Jakub Stępień

Już nie taki „Antypop”
— Jakub Stępień

…a będzie coraz lepiej
— Jakub Stępień

Wieści z wariatkowa
— Jakub Stępień

Mgiełki (z) Dzikiego Zachodu
— Jakub Stępień

Wycinanki i wyklejanki
— Jakub Stępień

Niektóre rzeczy się nie zmieniają
— Jakub Stępień

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.