W 2006 roku Alice In Chains gościli w katowickim Spodku po reaktywacji zespołu z nowym wokalistą. Zagrali wtedy prawie wszystkie najbardziej znane utwory. Trzy lata później wrócili, tym razem do stolicy, promując wydaną dwa miesiące wcześniej płytę „Black Gives a Way to Blue”.
Alicja w Stodole
[ - recenzja]
W 2006 roku Alice In Chains gościli w katowickim Spodku po reaktywacji zespołu z nowym wokalistą. Zagrali wtedy prawie wszystkie najbardziej znane utwory. Trzy lata później wrócili, tym razem do stolicy, promując wydaną dwa miesiące wcześniej płytę „Black Gives a Way to Blue”.
Fot. Jakub Stępień
Niewiele po 19:30, 25 listopada, publiczność szczelnie wypełniająca warszawską Stodołę usłyszała puszczoną z taśmy Alice’ową wariację na temat „Iron Man” czyli „Iron Glad”. W jej trakcie na scenie pojawili się bohaterowie wieczoru: Sean Kinney, Mike Inez, Jerry Cantrell i William DuVall. Zaczęli od trzech reprezentantów „Dirt”, najbardziej znanej ich płyty – „Rain When I Die”, „Them Bones” i „Dam That River”. Słychać było, ze zespół dopiero się rozkręca, a i techniczni mieli trochę do roboty (szczególnie z dźwiękiem mikrofonów). Cantrella był nieco za cichy, a DuVall zdecydowanie brzmiał za wysoko. Z czasem na szczęście było już lepiej – i w „Again” (z płyty zatytułowanej po prostu „Alice In Chains”) wszystko grało już tak jak trzeba.
Po czterech utworach z repertuaru z lat 90-tych w końcu zaprezentowali nowy materiał. Na pierwszy ogień poszedł stonowany „Your Decision”. I muszę przyznać, że byłem lekko zawiedziony; zabrakło tej magii, znanej z płyty. Przy kolejnych nowych numerach nie było już mowy o rozczarowaniu: „Check My Brain”, „Looking In View” i „ Acid Bubble” wypadły rewelacyjnie. Zresztą dwa ostanie, obok zagranych na bis „Man In a Box” i „Sickman” były najlepszymi momentami warszawskiego koncertu. To w nich następca Leyna Staleya mógł popisać się swoimi umiejętnościami wokalnymi. Na plus należy zaliczyć także brzmienie basu – Stodoła aż drżała przy tych utworach. Nastrój kolejnych utworów wzmacniały przeważnie czarno-białe wizualizacje na ekranie za muzykami.
Fot. Jakub Stępień
Wracając do repertuaru: przeważały utwory z „Dirt”. Oprócz wspomnianych już numerów usłyszeliśmy także „Angry Chair” i odśpiewany wraz z publiczności na zakończenie występu „Rooster”. Nie mogło zabraknąć przedstawicieli debiutanckiej płyty formacji – „Love, Hate, Love”, „It Ain’t Like That”, „We Die Young” oraz wymienione wyżej “Man In a Box” zabrzmiały kapitalnie. Widać było i słychać, że granie starych kawałków sprawia liderowi nie lada frajdę. Przez cały koncert Cantrell był w dobrej formie, jednak nagrane prawie dwadzieścia lat temu numery wyzwalały w nim dodatkową energię. Trzeba dodać, że dzięki temu, iż DuVall często sięgał po gitarę, Jerry mógł grać trochę swobodniej, na większym luzie. Słowo „luz” jest tu bardzo na miejscu. Muzycy często się uśmiechali, zagadywali do siebie i do publiczności, a DuVall to rockowy frontman z prawdziwego zdarzenia – kiedy trzeba, wczuwający się w nastrój spokojniejszych fragmentów i ekspresyjnie reagujący na zmiany dynamiki. Widać, że repertuar Alice „leży” mu jak szyty na miarę. A publiczność wraz z nim bawiła się świetnie, większość tekstów (refreny niemalże wszystkie) śpiewała cała Stodoła. Przekrój wiekowy słuchaczy był ogromny: obok osób trzydziestoparoletnich, wychowanych na grunge’u, na widowni można było zauważyć nastolatki w towarzystwie czterdziestoletnich tatusiów (kto wie ile z tych córek poczętych było przy dźwiękach z „Jar of Flies”?). Dowodzi to, że muzykę Alice można nazwać ponadpokoleniową.
Fot. Jakub Stępień
Dobrze się stało, że wrócili. A jeszcze lepiej, że nagrali nową płytę, bo niewątpliwie utwory z „Black Gives Away to Blue” zaprezentowane w Warszawie niczym nie ustępowały starym „przebojom” grupy. I właśnie w tym miejscu trzeba podkreślić jedną rzecz: choć koncert był świetny (i najpopularniejszym słowem wśród wychodzących ze Stodoły był wyraz „zajebiście”), to muszę napisać o małym minusie. Była nim niewielka, bo zaledwie składająca się z czterech utworów, reprezentacja ostatniej płyty. W końcu jest to trasa promująca właśnie ją. Nie potrafię znaleźć wytłumaczenia tego faktu; z jednej strony może to świadczyć o tym, że muzycy traktują koncerty na zasadzie „the best of”, mimo braku takich klasyków jak „Dirt”, „Heaven Beside You” czy „Down In a Hole” – z drugiej, że nie bardzo wierzą w siłę całości nowego materiału. Te braki w setliście spowodowały, że cały koncert nie był zbyt długi i trwał niewiele ponad półtorej godziny. W Stodole nie usłyszeliśmy także części akustycznej, obecnej chociażby na koncercie w Amsterdamie dwa tygodnie wcześniej.
Fot. Sara Świętosławska
Mimo tego był to bardzo dobry koncert, który szczęśliwcy posiadający bilet zapamiętają na długo. Tym, którym nie udało się zdobyć wejściówki na wczorajszy występ, może powiedzie się następnym razem. Co prawda wypowiadane przez muzyków sformułowania, że to „najlepsza publika na tej trasie” i „niedługo znów się zobaczymy” są standardowym punktem każdego koncertu, to nie da się ukryć, że wyprzedany do ostatniego miejsca (a należy podkreślić, iż przed wejściem przeważały nad konikami osoby pragnące kupić bilet) oraz naprawdę gorące przyjęcie wszystkich utworów może rokować nadzieje, że wpiszą Polskę na stałe w kalendarz koncertowy. Bo trzeba przyznać, że taki koncert powinien zobaczyć każdy fan muzyki rodem z Seattle.
Set: Rain When I Die, Them Bones, Damn That River, Again, Your Decision, Check My Brain, Love Hate Love, It Ain’t Like That, Looking In View, Nutshell, We Die Young, Sludge Factory, God Am, Acid Bubble, Angry Chair, Man In the Box, Sickman, Would?, Rooster
fotki telefonem? :)