WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Autor | Sebastian Chosiński |
Tytuł | Metanoia |
Opis | Sebastian Chosiński już nie raz prezentował Czytelnikom Esensji grające mu w duszy niepokojące klimaty. Tym razem wiedzie nas w odległą, totalitarną przyszłość. A może wcale nie tak odległą…? |
Gatunek | SF |
MetanoiaSebastian ChosińskiMetanoia– Pięknie tu – odparł, z żalem odchodząc od okna. – Wczoraj tak ładnie okolica nie wyglądała. – Gdy zachodzi słońce, budzą się demony – powiedziała. – Przynajmniej dziadek od wielu lat tak powtarza. – A pani w to wierzy? Zamyśliła się. Niby nigdy żadnego nie widziała, ale kto wie. – Chyba nie bez powodu mieszkańcy doliny tak rzadko wieczorami opuszczają swoje zagrody – wyjaśniła. Usiadł na tapczanie, przykrywając swoje nagie nogi kołdrą. Angela stanęła za stołem, oparłszy się o jego blat. Jakby chciała zachować bezpieczną odległość. – Co pani tu robi? – Żyję. – Młodych zazwyczaj ciągnie do miasta… – Mnie też. Niedługo wrócę do szkoły. Wyjadę stąd na rok. A potem przyjadę z powrotem. Po co? – spytał może nazbyt brutalnie. Dziewczyna nie dopatrzyła się jednak w jego pytaniu gburowatości. Wręcz przeciwnie, uśmiechnęła się. – Dla Quinna! On chce tu zostać, a ja… – zawiesiła na moment głos, by zgrabnym gestem przywołać do porządku niesforny loczek. – Moje miejsce jest przy nim. – I miłość jest silniejsza od strachu? – A czego miałabym się bać? – Tych demonów, które grasują po dolinie, gdy tylko słońce schowa się za horyzont. – Niech pan nie żartuje – obruszyła się. Przed dalszą tyradą dziewczyny uchroniło Heimliga niespodziewane pojawienie się jej dziadka. – Usłyszałem głosy – wyjaśnił przepraszająco – i domyśliłem się, że Angela nie dała ci pospać. – Dziadku! – dziewczyna spojrzała gniewnie na staruszka, na którego prawdziwie gniewać się i tak nie potrafiła. – Myślę, że z chęcią zjesz śniadanie – starzec zwrócił się do swojego gościa. – Chociażby po to, żeby mieć siły na dalsze odpieranie ataków mojej wnuczki… Angela posłała dziadkowi wyjątkowo poirytowane spojrzenie, nic jednak nie powiedziała, żeby nie dawać mężczyznom powodu do dalszych kpin. Podczas śniadania z uwagą przyglądała się Heimligowi – jego delikatnym dłoniom, karminowym ustom, krzaczastym kruczoczarnym brwiom. Ten czuł na sobie wzrok dziewczyny; przyzwyczajony był jednak do ludzkiej ciekawości, nie zareagował więc żadnym gestem ani słowem. Jak to możliwe, że on tak naprawdę umarł? – zastanawiała się Angela. Słyszała o takich jak Heimlig wielokrotnie. Mówiono, że ich ciała spoczywały w wypełnionych próżnią, hermetycznie zamkniętych trumnach. Że przywracano ich do życia w drodze niezwykle skomplikowanych i długotrwałych zabiegów z pogranicza medycyny i magii, znanych jedynie nielicznym specjalistom. Nigdy jednak takiego chodzącego „cudu” nie widziała. Aż do wczoraj. Z trudem powstrzymywała się, żeby nie dotknąć dłoni mężczyzny. Chciałaby sprawdzić, czy jego serce bije tak samo jak jej, młode i kochające. Nie miała jednak śmiałości spytać go nawet o to, a co dopiero zaspokoić swoją ciekawość w inny sposób. Heimlig przekąsił co nieco, popił herbatą i, dziękując, wstał od stołu. W zasadzie powinien teraz spakować swoje rzeczy do plecaka i ruszyć dalej, myląc po drodze wszystkie tropy. Nie miał bowiem wątpliwości, że prędzej czy później – a optował raczej za pierwszym rozwiązaniem – dotrą za nim i tutaj. A wówczas ściągnie nieszczęście nie tylko na siebie, lecz również na głowy starego Charlesa, jego wnuczki i zadurzonego w niej po uszy ambitnego Quinna. Kto wie, czy ocalałby choć jeden mieszkaniec doliny. Odwrócił się do okna. Nie chciał, aby widzieli, jak ciężką wewnętrzną walkę przychodzi mu stoczyć. Znów powiódł wzrokiem na wzgórze. – Stamtąd przyszedłem – mruknął po nosem. – A dokąd pójdę? – Co pan mówi? – usłyszał za sobą głos dziewczyny. Stała blisko, bardzo blisko. Czy na pewno nie słyszała, co mówiłem? – Muszę pójść dalej – oznajmił twardo. Dołożył wszelkich starań, aby w jego głosie nie odbił się choćby cień wątpliwości. Na twarzy Angeli odmalowało się rozczarowanie. Usta wygięła w podkówkę; wyglądała z taką miną na jeszcze młodszą, niż była w rzeczywistości. – Nie może pan zostać? – spytała z wyraźnym smutkiem. – Jeszcze dzień – dodała niemal błagalnie. – Nie proś go o to – w sukurs przyszedł Heimligowi starzec. – Jeśli mówi, że musi odejść, to tak widocznie jest. Nie byłby tutaj bezpieczny… Dziewczyna kręciła głową, spoglądając to na dziadka, to na przybysza. – Tutaj… nie jest bezpiecznie? – wystękała szczerze zaskoczona. – Dla takich jak on nigdzie nie jest – dodał Charles. Heimlig milczał, odliczając w pamięci godziny, które tu spędził. Pościgu mógł się spodziewać za pięć, najwyżej sześć godzin. W tym czasie zdąży oddalić się o kilkanaście kilometrów, a jeśli ktoś zdecyduje się go podwieźć samochodem, to może nawet dojedzie do najbliższego miasta. Tam łatwiej będzie się ukryć, choć na kilka dni. A potem?… Dawno już nie wybiegał myślami dalej niż kilka najbliższych dób. W pokoju zawisła złowroga cisza. – Kto cię szuka tak zaciekle, że nigdzie nie możesz znaleźć schronienia?! – spytała z wściekłością Angela, nie zauważając nawet, że w swoim zacietrzewieniu zwróciła się do Heimliga na „ty”. Nie odpowiedział. Bo cóż miał jej powiedzieć? I tak by nie zrozumiała. Charles to co innego. Wiele przeżył i wiele wie. Znacznie więcej, niż to sam okazuje. Profesor Pike ostrzegał go jednak również przed takimi ludźmi jak dziadek Angeli. – Człowiek z biegiem czasu „wsiąka” w rzeczywistość. Staje się takim, jak inni. Na zewnątrz sprawia jeszcze wrażenie przyzwoitego, ale wnętrze… wnętrze ma już przeżarte do cna. – A co się stanie, gdy i ja „wsiąknę"? – Umrzesz. – Czy już nie umarłem? – Owszem, umarło twoje ciało, ale ocaliliśmy duszę. Za drugim razem umrze twoja dusza, a to po stokroć straszniejsza śmierć. – Ile mam czasu? – spytał, zdjęty trwogą. – Żądasz ode mnie, abym przejrzał boski plan. A ja tego nie potrafię. – Po czym poznam, że to się już stało? – Poczujesz! Heimlig ocknął się. Obok niego stała Angela, tuż za nią jej dziadek. Mężczyzna rozejrzał się po pokoju, mając nadzieję, że może gdzieś pod ścianą albo przy kominku dostrzeże siwiznę Pike’a. Ale postać profesora rozwiała się w nicości. Czy to już? – zastanawiał się Heimlig. – To już ten moment, kiedy zaczyna umierać dusza? Ktoś pociągnął go za rękę, mocno, aż do bólu. W odruchu obrony chciał oddać cios, ale w ostatniej chwili zorientował się, że to Charles. Ciągnął go za sobą. Wyszli na korytarz, potem do ogrodu, okrążyli dom. Starzec prowadził go do sadu, za którym rozpościerał się wysoki gęsty żywopłot. Przez niewidoczną dla postronnej osoby dziurę w ogrodzeniu przeszli na drugą stronę. Heimlig zobaczył puste pole, ograniczone od zachodu pagórkami. – To chciałeś mi pokazać? – spytał starca. Ten zaprzeczył ruchem głowy i wskazał przybyszowi wystającą niewiele ponad ziemię czapę starego bunkra. Nakryta liśćmi i igliwiem była niewidoczna dla ludzkiego oka z powietrza ani ze wzgórz. Heimlig roześmiał się na ten widok. – Chcesz mnie ukryć? Mam się zaszyć pod ziemią jak jakiś szczur lub kret? – Nie tacy jak ty chronili się w tym miejscu… – Starzec, choć nie dał tego po sobie poznać, poczuł się urażony odmową przybysza. – Jakie masz wyjście? Uciekać w nieskończoność? Złapią cię w końcu! Każdego łapią. – Ostatnie zdanie wypowiedział z wyjątkowym żalem. – Każdego? – W pierwszej chwili Heimligowi wydawało się, że się przesłyszał. Mina staruszka szybko jednak wyprowadziła go z błędu. – Przede mną byli tu inni? Charles milczał, jakby zastanawiał się, czy może zdradzić nieznajomemu długo skrywaną tajemnicę. Ale czy miał jeszcze jakiś wybór? Pokazując wskrzeszeńcowi to miejsce, w myśl prawa już stał się przestępcą. Jeśli złapią Heimliga, a ten wszystko opowie – co do tego Charles nie miał wątpliwości, wszyscy w końcu „śpiewali” na torturach – nie pozostanie mu już żadna nadzieja. – To było dawno temu… – zaczął i natychmiast zamilkł. Wspomnienia, choć tak odległe, okazały się być wciąż krwawiącą raną. Wzruszenie odebrało staruszkowi nie tylko głos, ale i siły. Najpierw przykucnął, a następnie usiadł na ziemi. – Angeli nie było jeszcze na świecie, a Howard, mój syn, był zaledwie kilkunastoletnim chłopcem. – Co się stało? |
Eli przemknęła bezszelestnie i w przelocie chlasnęła młodego partyzanta. Hanys cofnął się, widząc jak pozbawiony futra stwór o wilczym pysku wyłonił się z ciemności i jednym szybkim uderzeniem szponiastej łapy zamienił szyję Maciusia w krwawą miazgę. Chłopak nie wydał najmniejszego dźwięku i z szeroko rozwartymi oczyma opadł na ściółkę.
więcej »Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.
więcej »Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.
więcej »...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak
Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak
Hot 31
— Aleksander Krukowski
Honorowy obywatel
— Sebastian Chosiński
Tryptyk wojenny: Nocą umówioną, nocą ociemniałą
— Sebastian Chosiński
Tryptyk wojenny: Niech ogarnie cię lęk
— Sebastian Chosiński
Wielki Guslar: Gdzie woda czysta i trawa zielona
— Sebastian Chosiński
Tryptyk wojenny: Nic już nie słychać
— Sebastian Chosiński
Ktoś mnie zawołał: Sebastian!
— Sebastian Chosiński
Kidusz Haszem
— Sebastian Chosiński
Bóg jest czystą nicością
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar
— Sebastian Chosiński