Numery wolne, ale finezyjne dosyć
[Yasujirô Ozu „Ozu 6DVD” - recenzja]
Kwiat równonocy
Wszystkie filmy są przepojone wartością kluczową dla japońskiej kultury: mono no aware. Wybitny japonista Ivan Morris porównywał je do Wergiliuszowego lacrimae rerum, na polski tłumaczono je jako „patos rzeczy”. Innymi słowy, jest to dojmujący smutek wypływający ze świadomości, że wszystko, co składa się na otaczający nas świat, bezustannie się zmienia, by w końcu zniknąć. A trzeba pamiętać, że czasy, w których żył Ozu, były dla Japonii pełne przemian. Jego życie przypadło na okresy panowania aż trzech cesarzy. Widział, jak cały kraj wyruszył na II Wojnę Światową (sam służył w wojsku), a później, jak skapitulował, odrzucając nacjonalistyczną ideologię; jak przeżył amerykańską okupację i powojenny kryzys, by w końcu stanąć na nogi i rzucić się w objęcia kultury konsumpcyjnej. Ozu nie wspomina zbyt często o wojnie, ponieważ nie lubił rozwodzić się nad oczywistościami, a żadnemu z jemu współczesnych nie trzeba było tłumaczyć, że miała ona przemożny wpływ na życie tych jego bohaterów, którzy w filmach są ludźmi w sile wieku. Okazjonalnie postanawia jednak do niej nawiązać, a wtedy niewiele potrzeba, by uruchomić łańcuch wspomnień. W „Kwiecie równonocy” nagabywany przez kolegów podczas bankietu Mikami zgadza się w końcu zadeklamować wiersz o patriotycznej tematyce. Słuchając go, mężczyźni milkną i zamyślają się. Jeszcze tak niedawno byli gotowi umierać za cesarza, a teraz najbardziej obchodzi ich dobro własnych rodzin. Co się stało z latami przeżytymi w imię idei, za które teraz nie daliby złamanego grosza? W „Jesiennym popołudniu”, Hirayama spotyka swojego dawnego podkomendnego, który po kilku kieliszkach roztacza przed nim wizję podbitego Nowego Jorku z żującymi gumę jasnowłosymi gejszami. „Może to i dobrze, że nie wygraliśmy”, wtrąca łagodnie Hirayama. Kolega, niepomny na jego słowa, prosi barmankę o włączenie muzyki wojskowej i zaczyna maszerować w jej takt, salutując. Hirayama niechętnie mu wtóruje. Pod koniec filmu wraca do tego baru, nieco już wstawiony, i prosi o puszczenie tego samego utworu. Słysząc muzykę, siedzący przy nim mężczyźni zaczynają drwić. Hirayama nie reaguje, ale jest wyraźnie dotknięty. Jak widać, wyrzeczenie się wojny to jedno; bolesna świadomość, że zabrawszy ze sobą tyle ludzkich istnień i lat z życia tych, którzy przeżyli, tak szybko mogła zostać zredukowana do przedmiotu żartów, to zupełnie odrębna kwestia.
Tokijska opowieść
Symboliczna jest wymowa faktu, że reżyser umarł niespełna rok przed rozpoczęciem Igrzysk Olimpijskich w Tokio (1964), wydarzenia stanowiącego ostateczne zakończenie okresu powojennych transformacji, po którym życie w Japonii miało stać się o wiele prostsze (być może, jak twierdzi ojciec z „Dzień dobry”, wręcz ogłupiająco proste). Ozu zdecydowanie należał do świata, który miał wkrótce przeminąć. A jednak, patrząc na zachodzące przed jego oczami zmiany, ten zatwardziały konserwatysta (o ile można tak nazwać człowieka, który na początku XX-tego wieku postanowił związać swoje życie z kinem) zawsze popiera nowe przeciwko staremu. To dobro dzieci się liczy: powinny wieść życie na własny rachunek, ponieważ to do nich należy przyszłość. Jeśli poświęcą się hołdowaniu przeszłości, nigdy nie będą szczęśliwe. Ozu spogląda również przyjaznym okiem na emancypację kobiet. To one są w jego filmach silniejsze, a także bystrzejsze i zaradniejsze od mężczyzn, którzy robią wrażenie niezdarnych chłopców bawiących się w dorosłość. Ubrani w garnitury, usadowieni za biurkami z groźnymi minami, okazują się całkowicie bezradni wobec jakiegokolwiek życiowego wyzwania, nawet tak prozaicznego, jak znalezienie w domu nowej kostki mydła w „Jesiennym popołudniu”. Oczywiście, ponieważ historie te rozgrywają się na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego wieku, wszystkim kierują mężczyźni, a kobiety, przy całych swoich przymiotach, mogą wybierać między rolą sekretarki a pani domu. Ozu dostrzega jednak, że, nawet biorąc pod uwagę ten ograniczony zakres kompetencji, to właśnie one chronią świat przed konsekwencjami poczynań dużych chłopców.
Weselszą konsekwencją nieubłaganej zmienności świata jest fakt, że pomimo ciągłego wracania do tych samych miejsc, tematów i współpracowników, Ozu nigdy nie zaczął zjadać własnego ogona. To prawda, że te kilka domów, mieszkań, barów, restauracji i stacji kolejowych, zaludnione przez rezolutne panienki, szlachetne córki, barchanowe żony, fertyczne kelnerki, wyrodnych synów, młodych urzędników, poważnych panów dyrektorów i podstarzałych lubieżników, robi na pierwszy rzut oka nieco klaustrofobiczne wrażenie. Kiedy jednak przyjrzeć się bliżej, znika ono bez śladu. Tak naprawdę nie są to te same miejsca i postacie, ci sami aktorzy, a w końcu, ten sam reżyser. Nieustanna zmiana oznacza też ciągle nową perspektywę; robiąc pozornie ten sam film, Ozu za każdym razem miał coś innego do powiedzenia. A z tym niejeden ma problemy i zmiana tematyki rzadko na to pomaga.