Tydzień z Avengers: Marvel. Historia wstydliwaŁukasz GrędaTydzień z Avengers: Marvel. Historia wstydliwaPrzebudzenie Wyglądało na to, że superbohaterowie znikną z kina na dobre. Wtedy pojawił się „Blade: Pogromca Wampirów” (1998). Film wyprodukowany przez studio New Line był pierwszym filmem licencjonowanym przez Marvela od czasów „Kaczora Howarda” i pierwszym, który autentycznie coś zarobił. „Blade”, co istotne, udowodnił ludziom w Hollywood, że widownia wciąż chce oglądać ekranizacje komiksów i to nawet z mniej znanymi bohaterami. W tej sytuacji 20th Century Fox postanowiło zaryzykować i wykorzystać należącą do nich licencje na serię „X-men”. Reżyserię powierzono Bryanowi Singerowi, który był wówczas świeżo po sukcesie „Podejrzanych”. Scenariusz napisał David Hayter – głos Solid Snake z Metal Gear Solid, później autor scenariusza do „Strażników” Zacka Snydera. Pomysł tej dwójki na filmowych mutantów chwycił i udowodnił, tym razem na dużą skalę, że film na podstawie komiksu nie jest skazany na fiasko finansowe i artystyczne. I wtedy coś pękło. Milenialsi Stop. Jest koniec 2000 roku. Ja i moi koledzy gramy w świeżo zlokalizowane „Baldur’s Gate 2”, na sklepowych półkach pojawiają się „The Sims”. Żeby pograć po sieci w „CounterStrike’a” wciąż chodzimy do kafejek internetowych, ale co niektórzy już mają Internet w domu. Widzieliśmy „Matrixa”, a zaraz zobaczymy pierwszą część „Władcy Pierścieni”. Dzieją się rzeczy, o których nigdy nam się nie śniło. Jedna z nich uderzy w nas 11 września 2001. XXI wieku otworzył nowe możliwości dla kina superbohaterskiego. Kino wreszcie miało środki, żeby pokazać Spider-Mana latającego między budynkami Nowego Jorku bez popadania w śmieszność. Decydujący był jednak fakt, że publiczność po raz pierwszy zapragnęła mieć obok siebie kogoś kto stanie w jej obronie, kogoś kto stawi czołu niewyobrażalnemu złu, które do tej pory znali tylko z… komiksów? Innymi słowy: boom na kino superbohaterskie z początku nowego tysiąclecia wyrósł z euforii wynikającej z rozwoju technologii oraz obezwładniającego strachu i narastającej paranoi wywołanej atakiem terrorystycznym na WTC. Hollywood zareagowało na wydarzenia z 11 września usuwając wszystko, co mogłoby kojarzyć się z zamachem. To był szok i mało kto (poza Oliverem Stone’em) był wówczas gotowy na otwartą konfrontację z tragedią. Kilka filmów zostało w ostatniej chwili wycofanych z produkcji z powodu negatywnych skojarzeń, do innych gorączkowo wprowadzano zmiany. Ofiarą cenzury padł również przygotowywany przez studio Sony Pictures „Spider-Man” – z materiałów reklamowych wycięto wizerunek dwóch wież WTC. Ale filmowi i tak to nie zaszkodziło. Pająk, który uratował Amerykę „Spider-Man” Sama Raimiego wszedł do kin w 2002 roku i na dzień dobry, w czasie pierwszego weekendu, zarobił 100 mln dolarów. Filmowi, będącemu adaptacją komiksu, udało się to po raz pierwszy w historii. To był sukces nie tylko finansowy, ale również i artystyczny. Zatrudnienie Raimiego było strzałem w dziesiątkę. On do spółki z Peterem Jacksonem wnieśli do wysokobudżetowego kina świeżość i swobodę, której nie było w Hollywood od czasów największych triumfów duetu Spielberg/Lucas. Spider-Man przypomniał swoim rodakom, że „razem z wielką mocą, idzie wielka odpowiedzialność”. Dla Amerykanów wciąż pogrążonych w szoku po 11.09.01 słowa, wypowiedziane przez umierającego starca na ulicy Nowego Jorku był jak cios obuchem w głowę. Ameryka, ten superbohater wśród narodów, musiała stanąć znów na nogi i pokazać wszystkim, na co go stać. I zrobił to, choć do dziś nie wiadomo, czy postąpił słusznie. Przy okazji „Spider-Mana” na wierzch wyszła jedna z największych zalet komiksów Marvela – ich akcja rozgrywała się w świecie, który każdy Amerykanin znał z autopsji – Batman i Superman byli z innego świata. Gotham City, Metropolis? Te miejsca nie istniały. A Spider-Man? On był z Nowego Jorku… Kto miał głowę na karku, wiedział już, że Marvel siedzi na górze złota. Sztos „Spider-Man” był ogromnym sukcesem i nic dziwnego, że w ślad za nim poszła kontynuacja – „Spider-Man 2” nie tylko powtórzył sukces pierwszego filmu, ale jeszcze go przebił. To w dodatku najlepszy film Marvela sprzed Marvel Cinematic Universe. Część trzecia nie powtórzyła już tego sukcesu i uważa się ją za najsłabszą z całej trylogii. Niesłusznie, bo to wciąż fantastyczne kino, zanurzone głęboko w atmosferze złotego wieku amerykańskiego komiksu. „Spider-Man 3” pojawił się jednak w kinach zdecydowanie za późno, bo w 2007 roku. „Spider-Man” i jego kontynuacje wypracowały nową formułę kinę superbohaterskiego opartą na bardzo wyraźnym kodzie wizualnym, którą powtarzano później w każdym filmie na podstawie komiksów Marvela do 2008, czyli premiery „Iron Mana”. Wszystkie te filmy łączy jeszcze jedno – 11.09. To było kino zrodzone w cieniu ogromnej tragedii, próbujące ją w prosty i dziecinny sposób okiełznać. Marvelowskie filmy z tamtego okresu pełne są sprzeczności, ale wszystkie traktują o stracie i wzywają do działania. Jest w nich groza, ale obleczona w szereg z pozoru nieszkodliwych metafor. Ameryka właśnie tego potrzebowała. Wzloty i bolesne upadki Marvel był na fali dzięki „Spider-Manowi” i teraz wszyscy w Hollywood nagle zaczęli sobie przypominać, że kiedyś, gdzieś nabył prawa do jakiegoś komiksu z Domu Pomysłów. Sony Pictures trzymało łapę na Spider-Manie. Lionsgate na Punisherze. 20th Century Fox miało z kolei w rękach licencję na uniwersum X-menów, Daredevila i Fantastycznej Czwórki. Trzeba było je jak najszybciej spieniężyć. Na pierwszy ogień poszedł „Daredevil”. Film poniósł sromotną porażkę w box offisie i trafił na listę najgorszych filmów roku. Mimo klapy zdecydowano się na nakręcenie spin-offa. „Elektra” trafiła do kin dwa lata później, ale praktycznie nikt nie chciał jej oglądać. Podobnie potoczyły się losy Fantastycznej Czwórki, która doczekała się dwóch filmów, choć żaden z nich nie odniósł sukcesu. Identyczny scenariusz sprawdził się również w przypadku Ghost Ridera. Poza Spider-Manem tylko seria o mutantach od Fox miała dobrą prasę. W 2003 roku na ekrany weszli „X-meni 2”, którzy spotkali się z bardzo ciepłym przyjęciem publiczności i krytyków. Cały potencjał serii zmarnowano jednak kilka lat później fatalnym „X-men: Ostatni bastion” (2006). Filmowe adaptacje radziły sobie coraz gorzej i Marvel w końcu zorientował się, że jeśli to dłużej potrwa publiczność będzie tak zmęczona superbohaterami, że przestanie ich oglądać i trzeba będzie czekać kolejne 40 lat na nową szansę. Więcej o tym rozdziale w historii Marvela przeczytasz w artykule Marvel 2000 w czwartek 6 maja. Zmiana W czerwcu 2005 roku odbyła się premiera filmu „Batman: Początek”, rebootu serii, który miał przedstawić postać Batmana nowej publiczności. Film różnił się od filmów sygnowanych logiem Marvel. Był poważniejszy w tonie, mroczny i dojrzalszy. Nolan dokonał tego samego, co wcześniej w komiksie Frank Miller i Alan Moore – pokazał, że postać superbohatera może być złożona, a historia porywająca również dla dojrzałego odbiorcy. Marvelowskie produkcje na jego tle przedstawiały się dziecinnie, infantylnie wręcz. Publiczność tymczasem chciała czegoś więcej. W tej sytuacji Marvel postanowił wziąć sprawy w swoje ręce, przejść do ofensywy i stworzyć własne studio, które zajęłoby się tworzeniem filmów opartych na komiksach z przygodami Avengersów (do nich Marvel posiadał pełnię praw). W 2008 roku na ekrany wszedł „Iron Man” Jona Favreau. Nikt nie spodziewał się, że odniesie sukces. Wieszczono, że film przepadnie w box offisie, a gwoździem do jego trumny będzie premiera „Mrocznego Rycerza”. Ku zaskoczeniu wszystkich „Iron Man” w ciągu pierwszego weekendu zarobił 100 milionów dolarów i choć ostatecznie musiał oddać pola filmowi Nolan, to zebrał na swoim koncie ponad 300 milionów. Do tego był powszechnie chwalony przez publiczność i krytyków. „Iron Man” rozpoczął to wszystko, czym dzisiaj żyją fani na całym świecie. Cierpliwi widzowie, którzy zostali do napisów końcowych, mogli zobaczyć Samuela L. Jacksona w roli Nicka Fury’ego i usłyszeć sakramentalne „I’m here to talk to you about the Avenger Initiative”. Kilka miesięcy później na ekrany wszedł „The Incredible Hulk”. Fundamenty pod przyszłe filmowe uniwersum były położone. Historia wstydliwa Historia drogi Marvela do MCU jest pełna złych decyzji i wątpliwych wyborów, ale warto podkreślić, że często należały one do osób trzecich. Taka była sytuacja na rynku, ale to też nie oznacza, że Marvel sam w pojedynkę odnosiłby same sukcesy. To jest przecież ten słynny Dom Pomysłów, miejsce, w którym na każde 10 dobrych pomysłów przypada 100 kiepskich. Ostatnie lata dowodzą jednak, że Marvel (teraz w parze z Disneyem) nauczył się odsiewać złe pomysły od dobrych. MCU było strzałem w dziesiątkę i jak do tej pory nie zaliczyło większej wtopy (poza „The Incredible Hulk). Dom Pomysłów jest dziś światowym gigantem i podporą Hollywood. Całkiem nieźle, prawda? Czy to jest się tu czego wstydzić, oceńcie sami. |
O drodze Marvela na szczyty box office możnaby książkę napisać - i w pewnym sensie napisano, bo Sean Howe sporo miejsca poświęcił Stanowi, który zaczął się odsuwać od bezpośredniego nadzorowania produkcji komiksów na rzecz ekspansji do innych mediów. Mnie najbardziej zaskoczyła historia Howarda - film widziałem jako dzieciak i, jak to dzieciakowi, jako tako się podobał. Punisher i Kapitan zresztą też. Telewizyjny Spider-Man już mniej - ale i tak największym zawodem był filmowy He-Man.
Natomiast Blade pokazał, że można dużo osiągnąć dzięki jakiejś trzecioplanowej postaci -- tak samo, jak potem zrobiono z Guardianami. Zdecydowanie wolę taką świeżynkę niż n-te origin story w kółko tych samych, raz po raz rebootowanych postaci: Spider-Mana czy Fantastic Four -- z wciąż tymi samymi arcyłotrami sprzed kilku dekad. Jedyne przyjemne zaskoczenie: naprawdę fajnie zrobiony Daredevil. No i moi moi ulubieni X-Men - których filmowe przygody wypadają raz lepiej, raz gorzej, ale jednak zawsze o dwa poziomy wyżej niż niezmiennie koszmarny Spider-Man.
Spiderman naprawdę miał pecha. Jako dzieciak podkochiwałam się w bohaterze kreskówki (tak, wiem, to idiotyczne) i kolejne ekranizacje (te z Tobym zwłaszcza) odbierałam wyjątkowo boleśnie.
Ja tak samo miałem z Rogue :) Za obsadzenie w tej roli Anny Paquin castingowców należałoby wysłać na Syberię >:(
Opowiadanie Jerzego Gierałtowskiego „Wakacje kata” ukazało się w 1970 roku. Niemal natychmiast sięgnął po nie Zygmunt Hübner, pisząc na jego podstawie scenariusz i realizując spektakl telewizyjny dla „Sceny Współczesnej”. Spektakl, który – mimo świetnych kreacji Daniela Olbrychskiego, Romana Wilhelmiego i Aleksandra Sewruka – natychmiast po nagraniu trafił do archiwum i przeleżał w nim ponad dwie dekady, do lipca 1991 roku.
więcej »Kości pamięci, silikonowe powłoki, sztuczna krew – już dawno temu twórcy filmowi przyzwyczaili nas do takiego wizerunku androida. Początki jednak były dość siermiężne.
więcej »Gdy w lutym 1967 roku Teatr Sensacji wyemitował „Cichą przystań” – ostatni odcinek „Stawki większej niż życie” – widzowie mieli prawo poczuć się osieroceni przez Hansa Klossa. Bohater, który towarzyszył im od dwóch lat, miał zniknąć z ekranów. Na szczęście nie na długo. Telewizja Polska miała już bowiem w planach powstanie serialu, na którego premierę trzeba było jednak poczekać do października 1968 roku.
więcej »Android starszej daty
— Jarosław Loretz
Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz
Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
15 najlepszych momentów z filmowego uniwersum Marvela
— Łukasz Gręda
Marvel 2000
— Łukasz Gręda
Marvel-San
— Łukasz Gręda
15 najlepszych filmowych drużyn
— Łukasz Gręda
Pozamiatane
— Łukasz Gręda
Ręce opadły
— Łukasz Gręda
Lost
— Łukasz Gręda
Dni jak ścięte wąsy
— Łukasz Gręda
Strzelają się
— Łukasz Gręda
Gumowe kule
— Łukasz Gręda
W ciemność
— Łukasz Gręda
Zaczęło się
— Łukasz Gręda
Słowiańska pełnia
— Łukasz Gręda
Mad Max: Hardy wojownik. Najlepsze role Toma Hardy’ego
— Łukasz Gręda
Straszliwie powierzchowny tekst. Szkoda.