Krótkie jest piękneKamila Sławińska Krótkometrażowe Oscary 2003
Kamila SławińskaKrótkie jest piękneKrótkometrażowe Oscary 2003 Harvie Krumpet Co roku, gdy ucichnie nieco wrzawa po rozdaniu nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, za sprawą niezależnej firmy dystrybucyjnej Apollo Films do kilku małych kin w Stanach Zjednoczonych trafia kolekcja filmów krótkometrażowych, nominowanych do Oscara. To jedna z nielicznych okazji, by w ogóle zobaczyć te filmy, nie pokazywane nigdzie poza ograniczonym festiwalowym obiegiem. Zacznijmy od wiadomości, która powinna polskich widzów szczególnie zainteresować. Otóż za sprawą filmów krótkometrażowych mieliśmy w tym roku polski akcent w oscarowym wyścigu. To jeszcze nic, Oscara – o czym z niewiadomych przyczyn milczą polskie media – wygrał film z Polakiem w roli głównej! Nic to, że to Polak animowany, trochę pokraczny i w sumie pechowy – Oscar to Oscar. Kto dostał? Niejaki Harvey Krumpet, tytułowy bohater 23-minutowego australijskiego filmu w reżyserii Adama Elliota. Krumpet (prawdziwe nazwisko: Krumpecki) urodził się w 1922 roku w Polsce i wychował w domu prostego cieśli. Życie go nie pieściło, ale radził z nim sobie, raz lepiej, raz gorzej. Kolekcjonował „fakty” – krótkie i czasem zaskakujące prawdy o świecie, z których najbardziej przydatną okazało się: Życie jest jak papieros – wypal je aż do filtra. Głosem Goeffreya Rusha autor opowiada o życiu tak zwykłym, że aż śmiesznym; im bardziej jednak się śmiejemy, tym bardziej film okazuje się raczej powiastką filozoficzną niż animowanym skeczem. Prześliczna, plastelinowa animacja w stylu Aardman Studio dostarcza jej znakomitej i godnej oprawy. Niewiele filmów z żywymi aktorami osiąga taką maestrię stylistyczną w połączeniu z naprawdę genialną fabułą. Poziom nominowanych filmów animowanych był dość wyrównany, ale po obejrzeniu większości uwagę zwraca fakt, że ogromny nakład sił i środków, który wiąże się zwykle z wsparciem dużego studia, nie jest w stanie zadziałać mocniej, niż prosty, a genialny pomysł. Produkcje tzw. majors na polu animacji krótkometrażowej nierzadko przerastają ich produkcje pełnometrażowe (świetnym przykładem są nominowane w 2003 filmy: "Destino" według surrealistycznych storyboardów Salvadora Dali, wyprodukowany przez Disneya, i "Gone Nutty", czyli epizod z życia neurotycznego wiewióra z "Epoki lodowcowej", zrobiony przez Blue Sky Studios), ale błyskotliwy pomysł, nawet połączony z niskobudżetową produkcją, zwykle bierze górę. Nibbles Świetnym przykładem połączenia takiego genialnego pomysłu ze skromnym wykonaniem jest znakomity kanadyjski filmik "Nibbles" – rysunkowy video-blog, czy raczej stylizowany animo-dokument o rodzinnej wyprawie na ryby. Autor, Chris Hinton , prezentuje historię bardzo w sumie prostą, ale błyskotliwa równowaga formy i treści robi z jego cztero-i-pół-minutowego filmu prawdziwą ucztę dla widzów. Chybotliwa kreska nieuchronnie przywodzi skojarzenia z obrazem rejestrowanym przez ręczną kamerę. Jednocześnie jednak swoisty realizm zderzony jest z humorem typowo „animowanym”, kompletnie surrealistycznym. Króciutki film ma przy tym brawurowe tempo, nie pozwalające widzowi nudzić się ani przez moment. Na marginesie warto dodać, że taka charakterystyka pasuje zresztą do wielu znakomitych filmów animowanych, których producentem jest National Film Board of Canada. Z animowanych produkcji filmowych gigantów najciekawszy wydaje się disneyowski "Destino" - legendarny, nigdy nie zrealizowany projekt wspólny Salvadora Dali i Walta Disneya. Dwaj wielcy surrealiści spotkali się w latach 50. i postanowili zrealizować wspólnie 8-minutowy film animowany. Dali napisał scenariusz, zrobił storyboardy, przygotował projekty postaci, obaj panowie napalili się okrutnie na wspólną pracę... i z powodów finansowych realizację wstrzymano. 57 lat później natchniony Francuz Dominique Monfrey i jego zespół wskrzesili ten projekt, wykorzystując oryginalne szkice i trzymając się jak najwierniej zachowanej dokumentacji. Rezultat jest oszałamiający: śmiem twierdzić, ze sami Dali i Disney nie zrobiliby tego lepiej. Charakterystyczna ikonografia Dalego z jej typowymi (opatrzonymi za sprawa niezliczonych pocztówkowych reprodukcji) motywami dosłownie ożywa w tym filmie - tańczy, fruwa i oczarowuje. Niestety, mało prawdopodobne, by disneyowska machina była zainteresowana promowaniem tego shorta z takim zaangażowaniem, z jakim stara się sprzedać swoje – coraz częściej nieudane – pełnometrażowe produkcje. (A)torsja Pozostałe dwa nominowane filmy mają największe szanse na duża publiczność, a przy tym nie wymagają dłuższej prezentacji. "Boundin’" z Pixara, który nie był prezentowany w ramach nowojorskiego przeglądu, zobaczymy zapewne na dużym ekranie jako uwerturę do najbliższego pełnometrażowego filmu studia, zapowiadanego na jesień bieżącego roku. "Gone Nutty" dostępny jest już jako dodatek do wydanego na DVD "Epoki lodowcowej". Zdobywca głównej nagrody dla krótkometrażowego filmu „żywego” nie został zaprezentowany w ramach przeglądu – prawa do filmu są już sprzedane, a amerykańska premiera kinowa ma się odbyć w lecie. Na razie wiadomo tyle, że ta ekranizacja opowiadania Williama Faulknera prezentuje losy dwóch braci, urodzonych na amerykańskim Południu. Kiedy w 1942 roku Stany Zjednoczone przystępują do wojny, starszy z braci, 19-letni Pete, zaciąga się do armii. Dziewięcioletni Willie postanawia iść w ślady brata i wyrusza piechotą w długą podróż do Memphis. Historia jest – jak można przeczytać na oficjalnej stronie filmu – „hołdem dla Amerykanów, którzy byli gotowi poświęcić swoje rodziny, a nawet życie dla walki o wolność, którą dziś może się cieszyć ich kraj”. W jednej z głównych ról wystąpił Ron Perlman (znany z "Walki o ogień" i "Miasta zaginionych dzieci"). Miejmy nadzieję, że autorom udało się uniknąć typowych grzechów twórców, podejmujących podobne tematy w hollywoodzkich produkcjach. Zabrakło też w prezentacji czesko-amerykańskiej produkcji pod tytułem "Most", debiutu reżysera Bobby Garabediana. Dlaczego – nie wiadomo. Sądząc z faktu, że nawet na oficjalnej stronie filmu brak informacji o fabule, należy przypuszczać, że ta etiuda nie miała szczęścia do zdolnych fachowców od marketingu. Miejmy nadzieję, że film jednak objawi się gdzieś prędzej czy później – zwłaszcza, że ma już na koncie parę nagród na różnych festiwalach. Czerwona kurtka Gdyby przyznanie statuetki Złotego Golasa zależało od decyzji piszącej te słowa, Oscar powędrowałby w ręce Słoweńca Stefana Arsenijevica, reżysera "(A)torsji". Akcja filmu rozgrywa się w szarpanej wojną byłej Jugosławii. Grupa chórzystów próbuje dotrzeć na lotnisko, z którego ma odlecieć na festiwal muzyczny w Paryżu. Grupa śpiewaków zostaje zatrzymana w drodze w małej osadzie, położonej w pobliżu tunelu, przez który prowadzi jedyna bezpieczna droga ku celowi ich podróży. Jeden z mieszkańców wsi błaga o pomoc dla swojej krowy – nieszczęsne zwierzę ma komplikacje przy porodzie, a odgłosy bombardowania wprawiają krowę w panikę, pogarszającą jej stan. Jeden z chórzystów, niespełniony weterynarz, przychodzi z pomocą, a aby odwrócić uwagę udręczonego zwierzęcia od hałasów na zewnątrz, prosi kolegów z chóru, by zaśpiewali coś głośno. Reszty nie będę nawet opisywać - po prostu trzeba to obejrzeć. Niewiele scen, widzianych w zeszłym roku w kinie, porusza równie mocno, jak kulminacyjny moment tego 14-minutowego filmu. Co zadziwiające, nawet przy drugim obejrzeniu efekt jest równie piorunujący. Jeszcze bardziej poruszający jest fakt, że ta z pozoru nieprawdopodobna opowieść oparta jest na faktach. Prostota i emocjonalna siła filmu Arsenijevica każe sceptycznie oceniać inny nominowany short – "Czerwoną kurtkę" w reżyserii Niemca Floriana Baxmeyera, także nawiązującą do ponurej rzeczywistości bałkańskiego konfliktu. Fabuła opiera się na motywie, eksploatowanym miliony razy przez Hollywood – historii przedmiotu, za sprawą którego splatają się losy ludzi. Tytułowa czerwona kurtka ląduje w koszu na śmieci gdzieś w Niemczech, gdzie wyrzuca ją zbolały ojciec, który właśnie stracił syna. Gdy odświeżona w „odzysku” bluza ląduje w paczce z pomocą humanitarną dla bombardowanego Sarajewa i trafia w ręce kilkuletniego Nikoly, który właśnie utracił obydwoje rodziców i został uratowany od śmierci przez niemieckich żołnierzy z sił UNIPROFOR – dalszy rozwój wypadków jest dość oczywisty dla każdego w miarę rozgarniętego widza. Reżyser zapewne był pełen najlepszych intencji. Niestety przez sztampowość pomysłu i brak oryginalności w jego prezentacji film okazuje się bardziej nużący niż poruszający. Squash Fakt, że trzeci z nominowanych filmów nie rozgrywa się w Jugosławii wypada przyjąć z pewną ulgą. Film Lionela Bailliu "Squash" to błyskotliwa, metaforyczna opowieść o władzy i manipulacji, przywodząca na myśl najbardziej mistrzowskie, duszne dramaty Polańskiego. Mecz squasha między szefem a jednym z jego pracowników staje się pretekstem do mistrzowskiego studium charakterów. Historia daje się również rozpatrywać w kategoriach metafory „porządku dziobania”, znanego dobrze każdemu, kto pracował kiedyś w dużej korporacji ... zwłaszcza, że stawką w grze jest dla podwładnego – dosłownie!- utrzymanie stanowiska. Film Bailliu to bodaj najintensywniejsze 27 minut z całego oscarowego pokazu; genialni Malcolm Conrath i Eric Savin cały czas trzymają widzów na brzeżku fotela i nie pozwalają ani na chwilę oderwać wzroku od tej dziwnej rozgrywki. Im większy podziw budzi mistrzostwo autorów krótkometrażówek, zdolnych ciekawie zaprezentować problem w czasie nieraz zaledwie paru minut - tym większy żal, że jedynie niektóre z nich wypływają na szersze wody. Te z nich, które wyszły z dużych studiów, mają szanse na wydanie na DVD, jako dodatek do innego filmu. Pozostałe prawdopodobnie nigdy nie dotrą do szerszej publiczności. Co jeszcze smutniejsze, nawet członkowie Akademii nie znają większości najlepszych, nominowanych do Oscara filmów w momencie, gdy pora na oddawanie głosów. Nie tracę jednak nadziei, że w erze screenerów na DVD i internetowej dystrybucji prędzej czy później ktoś wpływowy zauważy, jaka masa dobra marnuje się przez ignorowanie tych filmów w całej okołooscarowej wrzawie. Można mieć także cień nadziei, że kiedyś któryś z polskich dystrybutorów zdecyduje się zaprezentować te filmy choćby w limitowanym obiegu. Oscar w końcu piechota nie chodzi, a zainteresowanie "Katedrą" Tomka Bagińskiego powinno wskazywać, ze są chętni na oglądanie krótkich filmów na najwyższym światowym poziomie. 8 marca 2004 |
Gdy w lutym 1967 roku Teatr Sensacji wyemitował „Cichą przystań” – ostatni odcinek „Stawki większej niż życie” – widzowie mieli prawo poczuć się osieroceni przez Hansa Klossa. Bohater, który towarzyszył im od dwóch lat, miał zniknąć z ekranów. Na szczęście nie na długo. Telewizja Polska miała już bowiem w planach powstanie serialu, na którego premierę trzeba było jednak poczekać do października 1968 roku.
więcej »Tak to jest, jak w najbliższej okolicy planu zdjęciowego nie ma najmarniejszej nawet knajpki.
więcej »Domino – jak wielu uważa – to takie mniej poważne szachy. Ale na pewno nie w trzynastym (czwartym drugiej serii) odcinku teatralnej „Stawki większej niż życie”. tu „Partia domina” to nadzwyczaj ryzykowna gra, która może kosztować życie wielu ludzi. O to, by tak się nie stało i śmierć poniósł jedynie ten, który na to ewidentnie zasługuje, stara się agent J-23. Nie do końca mu to wychodzi.
więcej »Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz
Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Rok 2008 w USA (w telegraficznym skrócie)
— Kamila Sławińska
Rok 2007 w USA (w telegraficznym skrócie)
— Kamila Sławińska
Magiczna latarnia
— Kamila Sławińska
Rok 2006 w USA (w telegraficznym skrócie)
— Kamila Sławińska
Rok 2005 w USA (w telegraficznym skrócie)
— Kamila Sławińska
Rok 2004 w USA (w telegraficznym skrócie)
— Kamila Sławińska
Żegnaj, Bud
— Kamila Sławińska
Filmowe Naj... 2003
— Kamila Sławińska
Krew i woda
— Kamila Sławińska
Columbine to my
— Kamila Sławińska