Magiczna latarniaKamila Sławińska Pamiętam swój pierwszy film Bergmana tak, jak pamięta się pierwsze w życiu spojrzenie na morze: doświadczenie zachwycające i przytłaczające zarazem, kiedy w obliczu czegoś nieskończenie rozległego i niezmiennego uświadamiamy sobie własną przemijalność i małość, kiedy bezmiar wody i nieba każe nagle przemyśliwać własne miejsce pomiędzy nimi.
Kamila SławińskaMagiczna latarniaPamiętam swój pierwszy film Bergmana tak, jak pamięta się pierwsze w życiu spojrzenie na morze: doświadczenie zachwycające i przytłaczające zarazem, kiedy w obliczu czegoś nieskończenie rozległego i niezmiennego uświadamiamy sobie własną przemijalność i małość, kiedy bezmiar wody i nieba każe nagle przemyśliwać własne miejsce pomiędzy nimi. Piekielnie niewygodne fotele na dusznej sali warszawskiego Iluzjonu, trzeszczące zwykle przez calutki seans pod udręczonymi ciałami kinomanów, ucichły: słychać było tylko wielką ciszę, która zapadła po tym, jak Antonius Block rozsypał szachowe figury, bezsilny i przerażony wobec nieuniknionego finału ostatecznej partii ze śmiercią. Po seansie ludzie wychodzili w kompletnym milczeniu, tak różni od rozgadanych, roześmianych siebie sprzed półtorej godziny: coś się stało, choć brakowało słów, by określić, co takiego. Było to więcej niż oczarowanie magią kina i więcej niż zachwyt nad urodą scenariusza i formalną maestrią. Bergman dawał widzom moment nagłej iluminacji, spojrzenia na siebie i w siebie z perspektywy, jakiej dotąd nie zaznaliśmy: od miejsca, gdzie za sprawą magicznego kadru Svena Nykvista ujrzeliśmy po raz ostatni orszak tańczących ze śmiercią, rozciągał się nie opisany dotąd, wielki i nowy kontynent człowieczeństwa.
Wyszukaj / Kup Potem było jeszcze wiele takich magicznych momentów w kolejnych filmach — uśmiech profesora z „Tam, gdzie rosną poziomki” i śnieg z „Gości Wieczerzy Pańskiej”, dziecko nad brzegiem morza z „Godziny wilka”, portier hotelowy z „Milczenia”, zjednoczenie Bibi Anderson i Liv Ullmann z „Persony”, okrutny ojczym z „Fanny i Aleksandra”... I za każdym razem ten nieporównywalny z niczym rodzaj wzruszenia, które aż odbierało mowę. Z jego filmów zapamiętywaliśmy raczej niezwykłe światło i przejmujące chwile ciszy niż fragmenty dialogu: tak zapewne chciał, nieraz podkreślając, że to cisza, nie dźwięk, jest jego ulubionym tworzywem. Może dlatego za każdym razem, wychodząc z kina, milczeliśmy — ja i moi przyjaciele, elokwentni młodzi ludzie, otrzaskani już nieco ze światową kinematografią i zawsze gotowi wygłaszać opinie na każdy temat, nie byliśmy w stanie wykrztusić ni słowa. Jakbyśmy byli kontynuacją tego, co Szwed pokazał na ekranie; jakby milczenie jego aktorów było zaraźliwe. Kiedy czasami ktoś z nas zdobył się na komentarz, mówił zwykle coś pół żartem, pół serio na temat tego, że film, który właśnie obejrzeliśmy, to swego rodzaju egzystencjalna pornografia — bo ludzkie dusze u Bergmana były tak przejmująco, wręcz nieprzyzwoicie nagie, że aż trudno było na nie patrzeć bez skrępowania. Gdy wreszcie ukazała się po polsku, czytaliśmy „Laterna magica” jak ewangelię, zgłębiając ścieżki naszego mesjasza z zapartym tchem, odnajdując echo jego losów w oglądanych po wielokroć filmach. I o tym nie rozmawialiśmy także, chowając każdy dla siebie małe odkrycia, związane z odnalezieniem autobiograficznych wątków w ukochanych scenach którejś z filmowych produkcji. Nikt z nas, dwudziestoletnich i przemądrzałych, nigdy by tego nie powiedział głośno, bojąc się narazić na śmieszność przez używanie zbyt banalnych porównań — ale sam Bergman był w naszych oczach jak magiczna latarnia, której światło odmienia zwykłe z pozoru rzeczy, odsłaniając wady i przymioty dotąd nie widziane.
Wyszukaj / Kup Kobiety Bergmana, grane przez jego niesamowite aktorki, tak były różne od innych filmowych kobiet. Zanim jeszcze po raz pierwszy usłyszało się o feminizmie, ich potężne osobowości inspirowały, by spojrzeć głębiej w siebie, by chcieć czegoś więcej niż to, co oferował wyniesiony z domu i ze szkoły model wychowania. O tym także nie mówiłyśmy sobie, młode intelektualistki z tomem wspomnień Bergmana pod pachą — ale patrząc na bohaterki „Scen z życia małżeńskiego” czy „Wakacji z Moniką” po raz pierwszy czułyśmy, że patrzymy na istoty z krwi i kości, tym potężniejsze przez swą niedoskonałość czy słabość. U innych wielkich reżyserów postacie kobiece, jakkolwiek na swój sposób piękne i poruszające, zawsze wypadały w porównaniu blado i nieautentycznie, jak męskie zmyślenia na temat kobiet, nie prawdziwe osoby. Mężczyźni z filmów Szweda, często zagubieni i pełni bolesnych wątpliwości, nawet mimo dystansu innego języka i filmowej umowności wydawali się czasem prawdziwsi niż ci w realnym życiu, uparcie i często wbrew własnym uczuciom powtarzający, że „chłopaki nie płaczą”. Skoro zaś o tym mowa: jedyne, czego nas Bergman nie nauczył, to śmiać się — chociaż w swoim olbrzymim i różnorodnym dorobku ma co najmniej parę komedii. Oglądaliśmy je, ale zapominaliśmy, zbyt zafascynowani tragiczną kruchością i skomplikowaniem człowieka, jakie w swoich dramatach odsłaniał przed widzami.
Wyszukaj / Kup Po niemal piętnastu latach od chwili, kiedy oglądałam w Warszawie „Siódmą pieczęć”, dane mi było uczestniczyć w nowojorskiej premierze „Sarabandy”. Szłam niemal z lękiem, zastanawiając się, czy takie spotkanie z najnowszym dziełem dawnego bożyszcza nie zakwestionuje dawnych zachwytów nad jego sztuką, nie rozczaruje, nie sprowadzi dawnych wzruszeń do młodzieńczej egzaltacji. Obejrzałam — i znowu wyszłam zachwycona, znów bogatsza o coś, znów przekonana o geniuszu Bergmana i jego niezrównanej przenikliwości w zgłębianiu mechaniki międzyludzkich relacji. Myśleliśmy, że przyjedzie na premierę, ale nie przyjechał: zbyt był już chory, by odbywać tak dalekie podróże. Przyjechała za to Liv Ullmann; i kiedy słuchałam, jak mówiła o reżyserze, w taki sposób, jakby ciągle był tuż obok, obecny — przyszło mi do głowy, że więcej filmów Bergmana już nie będzie. A także, że nawet, jeśli kiedyś — może niedługo — go zabraknie, nigdy nie będzie się o nim mówić w czasie przeszłym.
Wyszukaj / Kup Nawet, kiedy żył, niewielu widzów i krytyków umiało coś sensownego powiedzieć i napisać o Bergmanie, bo pisać i mówić o nim oznaczało zawsze: pisać i mówić o sobie samym, o najtajniejszych zakamarkach duszy, do których samemu sobie wzbrania się dostępu. To, co pisano i mówiono, najczęściej z konieczności ślizgało się więc po powierzchni — a w tych rzadkich wypadkach, gdy piszący zdobył się na odwagę zajrzenia głębiej, narażał się na ryzyko popadnięcia w śmieszność lub pretensję. Może dlatego dziś, gdy rozdział w historii kina, zatytułowany „Bergman”, został zamknięty — młodsze pokolenie, które nie wzrastało z jego kinem, szukając powodów, dlaczego widzowie i krytycy przedtem tak wielką estymą darzyli surowego Szweda, znajduje niewiele więcej niż komunał w stylu gombrowiczowskiego „wielkim poetą był”. Kto wie, może źródło owej niepokojącej niemoty leży w tym, iż nie wynaleziono jeszcze języka, zdolnego tłumaczyć kino Bergmana lepiej, niż tłumaczy się ono samo. Cokolwiek zresztą można by powiedzieć i napisać o dziele tego bez wątpienia największego filmowego artysty naszych czasów, nie przyda ani nie ujmie mu chwały; jego monumentalna wielkość wypływa nie z pochwał krytyków i intelektualnych analiz, ale z tego przejmującego, fizycznego dreszczu, jaki towarzyszy kontaktom z jego filmami. I nawet jeśli przyszłe pokolenia, wyrosłe w wieku ironii, nieskorym mówić o rzeczach wielkich bez cudzysłowu, z przekąsem będą patrzyły na poważne, surowe dzieło szwedzkiego filmowca-filozofa — nie zmieni to faktu, że bez niego kino nie dorosłoby nigdy, nie stało się sztuką zdolną opisywać naturę ludzkich istot. Bergman dał bowiem kinomanom uczucie, znane dotąd jedynie smakoszom dzieł Szekspira i muzyki Bacha: uczucie obcowania z wiecznością w jedynej formie, w jakiej dostępna jest ona śmiertelnikom. 5 sierpnia 2007 |
Gdy w lutym 1967 roku Teatr Sensacji wyemitował „Cichą przystań” – ostatni odcinek „Stawki większej niż życie” – widzowie mieli prawo poczuć się osieroceni przez Hansa Klossa. Bohater, który towarzyszył im od dwóch lat, miał zniknąć z ekranów. Na szczęście nie na długo. Telewizja Polska miała już bowiem w planach powstanie serialu, na którego premierę trzeba było jednak poczekać do października 1968 roku.
więcej »Tak to jest, jak w najbliższej okolicy planu zdjęciowego nie ma najmarniejszej nawet knajpki.
więcej »Domino – jak wielu uważa – to takie mniej poważne szachy. Ale na pewno nie w trzynastym (czwartym drugiej serii) odcinku teatralnej „Stawki większej niż życie”. tu „Partia domina” to nadzwyczaj ryzykowna gra, która może kosztować życie wielu ludzi. O to, by tak się nie stało i śmierć poniósł jedynie ten, który na to ewidentnie zasługuje, stara się agent J-23. Nie do końca mu to wychodzi.
więcej »Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz
Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Klasyka z klasą: Wołanie w ciemnościach
— Sebastian Chosiński
Starcie Bergmanów
— Patrycja Rojek
Rok 2008 w USA (w telegraficznym skrócie)
— Kamila Sławińska
Rok 2007 w USA (w telegraficznym skrócie)
— Kamila Sławińska
Rok 2006 w USA (w telegraficznym skrócie)
— Kamila Sławińska
Rok 2005 w USA (w telegraficznym skrócie)
— Kamila Sławińska
Rok 2004 w USA (w telegraficznym skrócie)
— Kamila Sławińska
Żegnaj, Bud
— Kamila Sławińska
Krótkie jest piękne
— Kamila Sławińska
Filmowe Naj... 2003
— Kamila Sławińska
Krew i woda
— Kamila Sławińska
Columbine to my
— Kamila Sławińska