„Power Rangers” to lekka rozrywka wypieczona jakby według sprawdzonej recepty na domowy torcik. Pulchne ciasto popularnej franczyzy, chrupki wafel efekciarstwa i bita śmietana beztroskiej łupanki po gębach kitowców. Te wszystkie słodkości podlano musztardą terapii grupowej, po czym zamarynowano w dylematach rodem z brukowej fotostory.
Zordon, który puka się w czoło
[Dean Israelite „Power Rangers” - recenzja]
„Power Rangers” to lekka rozrywka wypieczona jakby według sprawdzonej recepty na domowy torcik. Pulchne ciasto popularnej franczyzy, chrupki wafel efekciarstwa i bita śmietana beztroskiej łupanki po gębach kitowców. Te wszystkie słodkości podlano musztardą terapii grupowej, po czym zamarynowano w dylematach rodem z brukowej fotostory.
Dean Israelite
‹Power Rangers›
EKSTRAKT: | 50% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Power Rangers |
Dystrybutor | Monolith |
Data premiery | 24 marca 2017 |
Reżyseria | Dean Israelite |
Zdjęcia | Matthew J. Lloyd |
Scenariusz | John Gatins |
Obsada | Dacre Montgomery, Naomi Scott, RJ Cyler, Ludi Lin, Becky G., Elizabeth Banks, Bryan Cranston, Bill Hader |
Muzyka | Brian Tyler |
Rok produkcji | 2017 |
Kraj produkcji | Kanada, USA |
Czas trwania | 124 min |
WWW | Polska strona |
Gatunek | akcja, przygodowy, SF |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
I nie chodzi o to, żeby film był nie do strawienia i do bani. Wystarczy spojrzeć obok na ocenę, by domyśleć się, że jakieś pozytywy musi zawierać. Chodzi o to, że niespójność elementów sprawia, że „Power Rangers” nie chwyta, i to zarówno jako odmóżdżający blockbuster, jak i trzecioligowa ramotka zdatna na paliwo dla rechotania przy piwie w miłym towarzystwie. Jednak wpychanie nowej produkcji Haima Sabana do jednego z tych tylko worków byłoby jednocześnie dla niej krzywdzące. A to dlatego, że kojarzy się przede wszystkim z zakurzonym nieco, uroczo kiczowatym serialem dla dzieci i niedorastającej jeszcze młodzieży. Nie będę ukrywał, że poszedłem do kina oczekując czegoś na podobnym lub nawet niższym jeszcze poziomie, a dostałem tymczasem film z pewnymi ambicjami. A ambicje, choćby jak te tutaj nieśmiałe, nieraz pretendentom bardzo szkodzą.
O „Power Rangers” nieszczęśliwie musiała obić się fala realistycznego prądu w kinie superbohaterskim. Fala ta wykrzywiła pierwotną, naiwną, ale bezpretensjonalną formułę popołudniowego umilacza i wyrzuciła na brzeg historię pięciorga zbuntowanych nastolatków, którym daleko do oceny celującej ze sprawowania. Ale którzy nie prezentują znowuż jakichś nagannych tendencji. Może poza tym, że wszyscy zostali lekko wykolejeni przez zuchwałość, niezgodę w rodzinie albo towarzyskie niezręczności. W gruncie rzeczy to miłe dzieciaki, którym po prostu zdarzy się czasem trochę poszturchać ze sobą albo w imię małomiasteczkowego buntu urwać z lekcji. Oczywiście taki podarunek jak moc nie przychodzi za darmo. I mniejsza nawet o wszystkie związane z nią wielkie i małe odpowiedzialności (w końcu zrównanie z ziemią dwóch dzielnic to tylko młodzieżowy wybryk), bo największym wyzwaniem okazuje się dogadanie się nawzajem i przestanie się fochać. A taki podarunek jak wyciągnięta dłoń nie przychodzi za darmo, więc… Dzięki tym głębokim psychologicznym niuansom, nim zobaczymy jakąkolwiek przyspieszającą krążenie akcję i będziemy mogli podziwiać widok zordów o zachodzie słońca, samo słońce rzeczywiście zajdzie, bo minie bez mała półtorej godziny seansu. Będzie za to dużo dąsania się w rytm muzyki jak ta z radia słuchanego na budowie, ładnych wygenerowanych cyfrowo lokacji i odkrywania sekretów niezawodną metodą potykania się o własne nogi.
Pomijając osobiste historie bohaterów, którymi nawet można się troszkę przejąć, ale szkoda je w tym miejscu streszczać, zadbano o bardziej wyraziste ubarwienie postaci, gdyż tutaj Różowa jest brunetką, Niebieski jest czarny, Czarny jest żółty, a Czerwony jest biały, tak jak to już było i jeszcze będzie. A że w rozmaitych seriach telewizyjnych bywało też całkiem inaczej, albo że ten sam kolor mógł być emblematem chłopaka lub dziewczyny, niech pozostanie całkowicie nieważne. Rzecz w tym, że bohaterowie sami określają siebie jako „grupę kolorowych dzieciaków w kolorowych kostiumach”, co samo w sobie trąci czerstwym humorem, a gorsze jest o tyle, że tego poziomu bon moty służą za nieliczne tutaj comic reliefs, podczas gdy naturalne dla tego typu opowiastek umowność i fantazja zniknęły gdzieś pod geologiczną warstwą wymuszonej powagi.
I chociaż film ogląda się cały czas raczej z życzliwą sympatią, niż ze szczerym zaangażowaniem, parę jaśniejszych punkcików można wyróżnić. Na pochwałę zasługuje gra RJ Cylera, wcielającego się w Billy’ego Cranstona będącego Niebieskim Wojownikiem. Nawet jeśli nie przekonująco, to zajmująco oddaje on charakter nastolatka o zaburzeniach autystycznych i emocjonalnych, wzbudzając przy tym z całej piątki największą przychylność widza. Prawdopodobnie jako jedyny wyczuł on lekki, autoparodystyczny potencjał całego przedsięwzięcia. Reszta aktorów jest satysfakcjonująco nijaka, więc w ramach tej recenzji mogę sobie dalsze słowa na ich temat odpuścić. Natomiast osławiony Bryan Cranston, zapewne dla równowagi, mógłby tu odhaczyć najbardziej niedopasowaną dla siebie rolę w karierze. Za podkuszeniem reżysera lub scenarzysty (niech winny sam się zgłosi), by wycisnąć z granej przezeń postaci, niczym smalec z rzeżuchy, moralną dwuznaczność – zachowuje się jakby nadal odtwarzał Waltera White’a. Sprawia tym, że jego Zordon zamiast wzbudzać zainteresowanie swą „tajemniczą nieziemskością”, robi wrażenie spierdzielałego tetryka zgrzytającego protezą w imię dawnych porachunków. Kontrapunktuje mu Elizabeth Banks jako Rita Repulsa, świecąca ślicznymi niebieskimi soczewkami i wskutek braku aktorskiego przerysowania ani w ćwierci nie tak repulsywna jak jej serialowa poprzedniczka, Machiko Soga. Przez większość filmu włóczy się ona beztrosko po mieście, przez nikogo niepokojona, by dla zrealizowania swej diabolicznej intrygi (mającej na celu eksterminację wszelkiego życia na planecie), wyrywać kloszardom złote zęby.
Wspomniałem wcześniej coś o jasności, więc trzeba dopowiedzieć, że w tym kontekście męcząco niedoświetlona czasami taśma ogólnie cieszy oko naprawdę przyzwoitym CGI. Miło też było się przekonać, że na tym niszowym poletku pop-kultury, jakim jest ekipa Zordona, ciągle coś rośnie. Scena po napisach zapowiada zresztą niechybną kontynuację.
Żal, że nie pomyślano przede wszystkim o najmłodszym odbiorcy, tym który umie już perfekcyjnie składać Lego, ale tabliczki mnożenia jeszcze się uczy. Takim, który niekoniecznie załapie suche nawiązanie do „Transformersów”, ale który by chętnie usłyszał o Prawdziwej Odwadze i walce za Słuszną Sprawę. Bo „Power Rangers” mogą dać trochę radości, ale głównie temu, kto jeszcze nie dorósł, by sięgnąć po swą niewiarę zawieszoną na mitycznym kołku. Natomiast ci, dla których scenariusz został napisany, trzymają ją mocno i jeśli rzucają nią jak bronią, to naśladując zgoła innych herosów.