Stało się już niemal tradycją, że kwietniowemu wydaniu „Filmu” zdarza się ewidentny recenzyjny lapsus. Po zeszłorocznej i legendarnej już „masce clowna”, w tekście o „V jak Vendetta”, przyszedł czas na „punków i metali pod dowództwem faceta o ksywce Leonidas”. Wbrew pozorom nie jest to recenzja filmu o wojnie subkulturowych gangów, lecz filmowej adaptacji komiksu „300” Franka Millera, osnutego wokół słynnej bitwy pod Termopilami.
„Filmu” kwietniowe przy(w)padki
[Zack Snyder „300” - recenzja]
Stało się już niemal tradycją, że kwietniowemu wydaniu „Filmu” zdarza się ewidentny recenzyjny lapsus. Po zeszłorocznej i legendarnej już „masce clowna”, w tekście o „V jak Vendetta”, przyszedł czas na „punków i metali pod dowództwem faceta o ksywce Leonidas”. Wbrew pozorom nie jest to recenzja filmu o wojnie subkulturowych gangów, lecz filmowej adaptacji komiksu „300” Franka Millera, osnutego wokół słynnej bitwy pod Termopilami.
Zack Snyder
‹300›
EKSTRAKT: | 90% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 70,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | 300 |
Dystrybutor | Warner Bros |
Data premiery | 23 marca 2007 |
Reżyseria | Zack Snyder |
Zdjęcia | Larry Fong |
Scenariusz | Zack Snyder, Kurt Johnstad, Michael Gordon |
Obsada | Gerard Butler, Lena Headey, Dominic West, David Wenham, Vincent Regan, Andrew Tiernan, Rodrigo Santoro, Stephen McHattie, Peter Mensah |
Muzyka | Tyler Bates |
Rok produkcji | 2007 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | 300 |
Czas trwania | 91 min |
WWW | Strona |
Gatunek | akcja, przygodowy, wojenny |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Mój tekst wcale nie miał tak wyglądać. Pierwotnie miał traktować o epickiej i stylowej opowieści utrzymanej w komiksowej konwencji, wzorowej adaptacji i silnych pokładach patosu, jakie zawarł w niej jej reżyser Zack Snyder. Jednakże stało się – kwiecień nadszedł, a wraz z nim w moje ręce trafił nowy numer „Filmu” z recenzją „300” pióra Andrzeja Zwanieckiego może nie na czele – bo upchaną w dwie skromne kolumny – lecz na tyle wyrazistą i przede wszystkim krytyczną, by poświęcić jej trochę więcej miejsca niż jeden zdawkowy akapit. Ogólnie wszystko byłoby cacy, wszak nawet w IV RP wolność słowa teoretycznie jest uznawaną wolnością, gdyby nie drugi czynnik inspiracji do dokonania „zmiany kwalifikacji tekstu”: „syndrom Elektry” – termin wprowadzony w jednym z felietonów przez Konrada Wągrowskiego, definiujący traktowanie filmu popularnego i popkultury po macoszemu przez osoby niekoniecznie znające się na niej najlepiej. Albo nieznające się wcale.
Oczywiście rzecz gustu – rzecz święta. Lecz, jak pisał Konrad: „bzdury o kinie popularnym pozostają bzdurami nie mniejszymi niż bzdury o kinie artystycznym i tak samo deprecjonują ich autora”, i nawet jeśli prawdopodobieństwo, że pan krytyk przeczyta te słowa, jest mniej więcej równe stosunkowi liczebności Spartan do Persów w Gorących Wrotach, to należy powtarzać to do znudzenia. Szczególnie że w recenzji uwidocznił swą „nieznajomość gatunku i straszliwe niezrozumienie konwencji”.
Że pan Andrzej Zwaniecki do komiksu Millera nawet nie zajrzał, to rzecz pewna. Dla niego charakterystyczny entourage o zabarwieniu sepii to tylko „nudny sos wizualnego stylu”, do tego „zgniły” i należący do „odlotu śmieciowej fantazji”. Gdyby choć pobieżnie przejrzał papierowe strony „300”, zauważyłby potrzebę stworzenia charakterystycznej i oryginalnej wizualnej konwencji, właśnie poprzez dynamiczny, ekspresyjny i lekko rozbuchany styl, która nie tylko zapadnie w pamięć, ale nada również umieszczonym w niej postaciom odpowiednich archetypicznych rysów. Nawet jeśli przez to w wielu miejscach ocierać się będzie o zwykły kicz.
Snyder bowiem nie stworzył filmu z przewodnią myślą wielkiego kina. Więcej – nastawił się raczej na prostą, popkulturową rozrywkę, wybierając na swoje medium krwawą i nieustanną sieczkę. Dziwne, że w czasach, gdy krytycy pieją z zachwytu nad równie bombastycznym i patetycznym „Władcą Pierścieni” (i to pieją aż trzykrotnie) czy „Gladiatorem”, ich perspektywa ulega diametralnej zmianie, kiedy otrzymują danie będące kwintesencją obu tych produkcji. Wytłumaczenie tego stanu rzeczy może być tylko takie, że oba filmy obsypano licznymi nagrodami. Co więcej, ten pierwszy powstał na kanwie powieści powszechnie uznawanej za absolutne arcydzieło. A w naszym kraju wciąż dla większości wielmożnych krytyków (choć zdarzają się wyjątki) komiks nadal pozostanie tylko błahą opowiastką obrazkową dla wąskiego grona maniaków. I błąd! Bo jak pokazało nie tylko „Sin City”, lecz również i zeszłoroczne „V jak Vendetta”, komiksy (czy – jak wolą dystrybutorzy – powieści graficzne) niosą ze sobą porządna dawkę oryginalnych emocji. Mogą być różne od sztampowych historyjek o superbohaterach, mogą stosować inne środki wyrazu, takie jak epatowanie siłą, okrucieństwem i odarcie z klasycznej gładkości.
Dzieci spartańskie w przeciwieństwie do polskich nie musiały nosić szkolnych mundurków ani fartuchów. Tarcze były jednak obowiązkowe.
Tym bardziej zastanawia spłycanie przez recenzentów samej wewnętrznej wartości „300” i wysuwanie na czoło wyłącznie jego warstwy estetycznej. Szczególnie że zdecydowana większość widzów lubi takie historie, gdzie oczywiste dobro ściera się w nierównych proporcjach z przeważającymi siłami równie oczywistego zła. I czy to hobbici w starciu z Mordorem, czy Rebelianci w walce z Imperium, nie ma to większego znaczenia. Trudno zatem przyjąć, że sytuacja jest odmienna, gdy trzystu wojowników opiera się dzikim perskim hordom prowadzonym przez mistycznego tyrana, i to jeszcze w stylistyce, którą przy okazji opowieści z Miasta Grzechu krytycy nazywali unikalną i eksperymentalną.
Fakt faktem, że Zack Snyder powinien niezwykle żarliwie w napisach końcowych podziękować Robertowi Rodriguezowi. Wykorzystał bowiem pełną gamę sprawdzonych w „Sin City” przepisów w przełożeniu komiksu Franka Millera na język filmowy. Narracja z offu, liczne zwolnienia i kolorystycznie identyczne do komiksowego tło to tylko jedne z niewielu skopiowanych z filmu Rodrigueza sztuczek. Lecz efekt tego jest w obu przypadkach równie piorunujący.
Ciarki przechodzą, gdy Leonidas emfatycznie wrzeszczy „This is where we hold them! This is where we fight!”, i nie przeszkadza mi wcale, że postacie „nie tyle rozmawiają ze sobą, co do siebie ryczą”. Trudno, aby w filmie, gdzie 90 proc. akcji to zażarta batalistyka, jej uczestnicy – prawdziwi żołnierze, nawet jeśli to rodacy Sofoklesa – posługiwali się między sobą wierszem wypełnionym masą homeryckich porównań. Bowiem chaos i zgiełk walki sprawiają, że tylko potężny, podniesiony krzyk jest wstanie przebić się przez ogólny zgiełk i zagrzać do boju serca mięknące w obliczu potęgi wroga. Zresztą charyzmatyczny głos to w kinie jeden z podstawowych elementów budowy postaci prawdziwie silnej i nieugiętej. Czy ktokolwiek zapamiętałby Maximusa, gdyby ten parę razy nie poraził widza pompatycznym zdaniem, i czy Darth Vader byłby równie złowrogi, gdyby nie wspierał się przenikliwym i metalicznym głosem?
W jednym zgoda – „300” jest obrzydliwie przesadzone, z lejącym się strumieniami ze wszystkich otworów patosem, wraz z potężnymi i ciężkimi dialogami, którymi bohaterowie sypią równie gęsto jak Persowie strzałami. Odnoszę jednak wrażenie, że krytykom umyka jeden podstawowy wniosek: „300” właśnie takie ma być. Tak jak Bollywood ma swoją konwencję, tak i przyjęty przez filmowców styl wprost z kart komiksu ma określone, specyficzne ramy. I właśnie za ich zachowanie Snyderowi i jego ekipie scenarzystów należą się brawa. Raz, że nie przerobili zeszytu całkowicie na własną modłę, dwa – wręcz podręcznikowo, poza małymi wyjątkami, przenieśli wizję Millera na celuloid. Wykreowali znakomitą ikonę współczesnej popkultury, gdzie rockowa muzyka sączy się z głośników, a dynamiczni faceci uwijają w brutalnej jatce niczym w teledysku rodem z MTV. Nawet jeśli są „jakby żywcem wygenerowani za pomocą komputera”.
Recenzja pana Zwanieckiego ma jednak jedną podstawową dla pisma zaletę. Sprawiła, że przyszłoroczny kwietniowy numer „Filmu” (jeśli gazeta do tego czasu dożyje, ale bądźmy dobrej myśli) stał się dla mnie absolutnym „must have” jak niejedno wydanie DVD. Szkoda tylko, że „Film”, jako właściwie już jedyne przystępne wydawnictwo filmowe na naszym rynku, w taki, a nie inny sposób kształtuje gusta młodego widza.