Niestety ten zgrabny rytm w pewnym momencie burzy się, ucieka. Widz dostaje końską dawkę specyfiku (tutaj prawdy i wyjaśnienia zagadki) i to bez ostrzeżenia. Czym bowiem bliżej końca, tym pomysł na fabułę, na zakończenie, staje się bardziej wydumany. Zastanawiam się, czy nie lepiej było mi wyjść z kina tak na pół godziny przed końcem seansu? Tajemnica byłaby wciąż we mnie, zakończenie mógłbym dobudować sobie sam. Bo to, które serwuje nam scenarzysta, wybitnie mi nie odpowiada.
Niezły początek gorzkiej wanilii
[Cameron Crowe „Vanilla Sky” - recenzja]
Niestety ten zgrabny rytm w pewnym momencie burzy się, ucieka. Widz dostaje końską dawkę specyfiku (tutaj prawdy i wyjaśnienia zagadki) i to bez ostrzeżenia. Czym bowiem bliżej końca, tym pomysł na fabułę, na zakończenie, staje się bardziej wydumany. Zastanawiam się, czy nie lepiej było mi wyjść z kina tak na pół godziny przed końcem seansu? Tajemnica byłaby wciąż we mnie, zakończenie mógłbym dobudować sobie sam. Bo to, które serwuje nam scenarzysta, wybitnie mi nie odpowiada.
Cameron Crowe
‹Vanilla Sky›
EKSTRAKT: | 60% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Vanilla Sky |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 15 marca 2002 |
Reżyseria | Cameron Crowe |
Zdjęcia | John Toll |
Scenariusz | Cameron Crowe |
Obsada | Tom Cruise, Penélope Cruz, Kurt Russell, Jason Lee, Tilda Swinton, Cameron Diaz, Timothy Spall |
Muzyka | Nancy Wilson |
Rok produkcji | 2001 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 135 min |
WWW | Polska strona Strona |
Gatunek | dramat, SF, thriller |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Zaczyna się interesująco. Mamy oto młodego właściciela dobrze prosperującego wydawnictwa - Davida (Cruise). Człek bardzo bogaty i diabelnie przystojny, wręcz modelowy przykład dziecka szczęścia. Do tego nie jest związany na stałe z żadną kobietą, staje się więc jedną z najbardziej pożądanych partii w mieście. Nie może spokojnie przejść korytarzem, by nie potknąć się o piękną kobietę, która z chęcią opuściłaby dla niego panieński stan. On jednak ślepy jest na damskie zaloty. Utrzymuje jedynie niezobowiązujące kontakty z Julie Gianni (Diaz) - ot, "przyjaciółką do pieprzenia" jak nazywa ją w zaufanym męskim gronie. Tak to układa mu się szczęśliwe życie nie przerywane traumatycznymi wydarzeniami ni wyrazistszymi przeżyciami. Do czasu.
W dniu swoich 33 urodzin poznaje baletową tancerkę Sofię Serrano (Cruz) - intrygująco piękną i uwodzicielską, z drugiej zaś strony ze wszech miar normalną, taką do zakochania, taką do wspólnego zestarzenia. Już przy pierwszym spojrzeniu przeskakuje między nimi iskra, widomy znak, że to czegoś początek, może uczucia? Spędzają ze sobą noc, nie w łóżku jednak spleceni miłosnym uściskiem, a na kanapie zatopieni w rozmowie, zafascynowani sobą jak dwoje uczniaków. Wydaje się, że to szczęścia Davida ciąg dalszy, gdy na scenie pojawia się zazdrosna Julie. Zwabia go do samochodu i odkrywa przed nim karty - że za nim szaleje, że dość ma jedynie zaspokajania jego seksualnych potrzeb, że dłużej tego nie wytrzyma. Wpada w szał, rozbija samochód, ginie. David przeżywa wypadek - ma potłuczony bark i zmasakrowaną twarz, cierpi na permanentne i wyczerpujące bóle głowy. Ale żyje. Tylko w międzyczasie wali mu się cały świat.
Oczywiście pogłoski o niskim wzroście Toma Cruise'a są przesadzone
Co dalej? Ni z tego ni z owego pojawia się scena przesłuchania - David oskarżony o morderstwo opowiada sądowemu psychologowi (Russell) o swoim życiu, o ostatnich wydarzeniach. Nie wiadomo, o jakie morderstwo chodzi. David opowiada - o próbie powrotu do normalnego życia po wypadku, o rekonwalescencji, o spotkaniu z Sofią. Ale coś tu nie gra, opowieść gdzieś się nie zgadza, gdzieś się gubi w natłoku dziwnych faktów. Kto kłamie - David? Czy to jego umysł płata mu figle? Pojawiają się jakieś oniryczne wizje, obrazy opowieści dziwnie skrzywione, z gruntu sprawiające wrażenie sennych majaków. To przyciąga jak magnes - ten klimat, ta tajemnica, która ani chybi musi mieć jakieś intrygujące zakończenie, rozwiązanie, które powali na kolana. Więc czekamy.
Przyznaję, jeszcze w zeszłym roku nazwisko Alejandro Amenabara było mi obce. Dopiero niedawno, przed kilkoma miesiącami ledwie, o Alejandro stało się głośno - a to za sprawą filmu "Inni", którego był reżyserem. Teraz wspominam o nim także nie bez kozery - "Vanilla Sky" jest bowiem amerykańską przeróbką jego romantycznego thrillera "Abre Los Ojos".
- Obraz Amenabara był dla nas katalizatorem. Praca nad naszym filmem była jak tworzenie oprawy do wspaniałej piosenki, jaką bez wątpienia jest hiszpański oryginał - mówiła Paula Wagner, producent "Vanilla Sky".
Vanilla Sky: Atak klonów
Jaka jest ta oprawa? Na pewno piękna i zadbana. Postarano się o wianuszek gwiazd, nie szczędzono na śliczne zdjęcia. Ale sam rdzeń filmu - opowiadana historia - gdzieś zawodzi. Fabuła delikatnie prowadzi widza coraz dalej, w głąb jakiejś wielkiej tajemnicy. Odsłania następne fakty powoli, metodycznie, dawkuje nam odpowiedzi zupełnie jak lekarz, który musi podać silny lek - przeżyłeś jedną tabletkę, za chwilę dostaniesz dwie. Bardzo odpowiada mi tak poprowadzona narracja. Bo to gwarant trzymania widza w permanentnym napięciu, w ciągłym oczekiwaniu.
Niestety ten zgrabny rytm w pewnym momencie burzy się, ucieka. Widz dostaje końską dawkę specyfiku (tutaj prawdy i wyjaśnienia zagadki) i to bez ostrzeżenia. Czym bowiem bliżej końca, tym pomysł na fabułę, na zakończenie, staje się bardziej wydumany. Ma chyba ambicje, by zagłębić się w egzystencjalne zakamarki ludzkiej duszy, może także chce otrzeć się o filozofię, o odwieczne pytania człowieka. Prawda, że piękne to ambicje i zasługujące na pochwałę. Ale, na rany, tutaj zamienia się to wszystko w jakiś niestrawny pseudofilozoficzny bełkot. A końcówka filmu przechodzi już samą siebie. Nie chcę powiedzieć, że jest żenująca, bo i osąd byłby to chyba zbyt surowy, ale nie waham się nazwać ją przekombinowaną i nijak mającą się do reszty filmu. Sytuację w jakiś sposób ratują ponadczasowe przesłania filmu, nadto miała rację Wagner, gdy w jednym z wywiadów mówiła o możliwości różnorodnej interpretacji obrazu. Co z tego jednak wynika? Niewiele.
Nie znaczy to automatycznie, że "Vanilla Sky" jest filmem złym. Bo nie jest. Na pytanie, czy warto obejrzeć, odpowiem - nie warto nie obejrzeć. Zastanawiam się tylko, czy nie lepiej było mi wyjść z kina tak na pół godziny przed końcem seansu? Tajemnica byłaby wciąż we mnie, zakończenie mógłbym dobudować sobie sam. Bo to, które serwuje nam scenarzysta, wybitnie mi nie odpowiada. A zaczyna się ciekawie, zaczyna się naprawdę intrygująco, tak jak każdy thriller zaczynać się powinien. Szkoda, że później jest już tylko gorzej.