Po raz pierwszy obejrzałem ten film, nie wiedząc o nim praktycznie nic. I była to najlepsza rzecz, jaka mogła mi się w związku z nim przytrafić. Właściwie, jak ktoś słusznie zauważył, trudno jest napisać o tym filmie cokolwiek, nie psując innym ich pierwszego z nim kontaktu. Jeśli ktoś zatem nie widział jeszcze filmu, niech go najpierw obejrzy i niech to samo mu starczy za wstępną recenzję.
Opowieść filadelfijska
[M. Night Shyamalan „Szósty zmysł” - recenzja]
Po raz pierwszy obejrzałem ten film, nie wiedząc o nim praktycznie nic. I była to najlepsza rzecz, jaka mogła mi się w związku z nim przytrafić. Właściwie, jak ktoś słusznie zauważył, trudno jest napisać o tym filmie cokolwiek, nie psując innym ich pierwszego z nim kontaktu. Jeśli ktoś zatem nie widział jeszcze filmu, niech go najpierw obejrzy i niech to samo mu starczy za wstępną recenzję.
M. Night Shyamalan
‹Szósty zmysł›
W literaturze anglosaskiej XVIII i XIX wieku wykształcił się właściwie oddzielny rodzaj literatury, tzw. ghost-stories, opowiadający różne historie o duchach, mający na celu wywołanie u czytelnika bądź słuchacza wrażenia bliskiego kontaktu z nadprzyrodzonym. Nie zawsze, wbrew pozorom, miały owe historie straszyć, czasem wręcz odwrotnie - rozśmieszać, bawić, czasem zaś stanowiły pożywkę np. do pofilozofowania sobie autora, czy wygłoszenia jakiejś nauki (pewne tego echo mamy w naszych mickiewiczowskich Dziadach cz. IV). W ogóle temat śmierci i życia pozagrobowego jest w krajach anglojęzycznych dużo częściej, chętniej, lepiej i rozmaiciej podejmowany niż na przykład w literaturze polskiej. Dlatego też zapewne to do nas importuje się dzisiaj amerykańskie święto Halloween, a nie eksportuje do Stanów nasz Dzień Zaduszny. Umarli wydają się być bliżsi Anglosasom niż Polakom. Wracając jednak do naszych mrocznych opowieści, to jedną ze słynniejszych historii ghost-stories jest oczywiście Opowieść wigilijna Dickensa. Szósty zmysł wpisuje się w tą estetykę prawie idealnie, stąd też zapewne niesamowity sukces filmu w krajach anglosaskich pomimo braku w nim jakiejś szybkiej akcji, rewelacyjnych efektów specjalnych, czy innych chwytów znakomicie sprawdzanych dotychczas przez Hollywood.
Chyba najmocniejszą stroną filmu jest jego scenariusz. M. Night Shyamalan wpadł na pomysł może nie nowy (podobny motyw występuje np. w powieści Tanith Lee "Zabójca umarłych"), ale robiący na odbiorcy zawsze wrażenie. Przedstawia on historię znanego i cenionego w Filadelfii doktora psychologii dziecięcej, Malcolma Crowe′a (Bruce Willis), oraz małego Cole′a (Haley Joel Osment) - jego pacjenta, z którym los styka go pewnego dnia. Akcja filmu zaczyna się mocnym akcentem odwiedzin u doktora jednego z jego byłych pacjentów, po czym nagle zupełnie nieoczekiwanie wyhamowuje i rozwija sie powoli, a nawet, można by powiedzieć, leniwie (a mimo to wciągając). Zaczyna się czymś na pograniczu dramatu społecznego, stopniowo przekształcając się w thriller psychologiczny z ową nieodzowną dawką nadprzyrodzonego. Wydarzenia następują niespiesznie, choć cały czas dobrze potęgują klimat zagrożenia oraz czającego się czegoś niewiadomego, co wrażliwszych widzów przyprawia zapewne parę razy o ciarki przechodzące po krzyżu. Kiedy akcja nabiera znów jakby większego tempa i w końcu widzowi wydaje się, że wszystko zostało już powiedziane i odkryte, dzieje się coś, co diametralnie zmienia jego spojrzenie na całą historię. Nie znaczy to, że scenariusz pozbawiony jest pewnych schematów, bo nie jest - jak choćby scena dokuczania Cole′owi na przyjęciu urodzinowym u jego kolegi, czy scena wyznania swojej wielkiej tajemnicy przez małego doktorowi Crowe w odpowiedzi na jego osobiste wyznanie kłopotów rodzinnych. Nie tyle jednak psują one cały obraz filmu, ile podkreślają jego realizm pomimo nadprzyrodzonej tematyki.
Paraleli ze wspomnianymi wcześniej opowieściami o duchach (a w szczególności właśnie z "Opowieścią wigilijną") można doszukać się bez trudu. Nawiedzają one zawsze bohaterów, aby przypomnieć im o czymś, albo dostać pomoc, lub też samym im pomóc. Tym razem duchy przychodzą do małego Cole′a, ponieważ czegoś chcą od niego, a on sam nie wie czego. Los sprawia, że tym, który ma mu pomóc w poradzeniu sobie z własnymi kłopotami staje się doktor Crowe. A dlaczego właśnie on? Na to pytanie ostateczną odpowiedź dostajemy na koniec filmu, a zaręczam, ze warto cierpliwie poczekać.
Świetnym pomysłem scenarzysty jest umieszczenie akcji filmu w Filadelfii, jednym z niewielu miast w Stanach Zjednoczonych, których historia wykracza poza budowę dwudziesto-, czy czterdziestopiętrowego wieżowca. To coś jak umieszczenie historii o wampirach w Nowym Orleanie, idealnie dopasowana naturalna scenografia (świetnie wykorzystana w zdjęciach przez operatora) i jej historia (epizod w szkole, kiedy Cole oznajmia nauczycielowi, że kiedyś w jej budynku wieszano skazańców) do tematu i nastroju filmu. Warto zwrócić uwagę, że cały film jest nakręcony w taki sposób, iż widz po dowiedzeniu sie w końcu całej prawdy ma wrażenie, że w filmie stało się więcej, niż rzeczywiście w nim zaszło. Klasycznym przykładem jest tu scena w domu Cole′a, kiedy ów sie zjawia po powrocie ze szkoły, oczekują na niego siedząc w fotelach matka i doktor Crowe, nie zamieniają oni jednak ze sobą ani słowa, a mimo tego wielu widzów po wyjściu z kina ma wrażenie, że jednak ze sobą rozmawiali. Tak należy właśnie posługiwać się dostępnymi środkami filmowymi.
Na uwagę zasługuje również piękna muzyka Jamesa Howarda Newtona (wcześniej m.in. "Adwokat diabła", "Ścigany"), bardzo spokojna, wyciszona, a nawet wyważona, bez specjalnych fajerwerków i wielkich tematów, za to idealnie podkreślająca ważne momenty w filmie.
Osobna notatka należy się aktorom, bo chociaż główną jego zaletą jest wymyślona historia, to jednak musieli oni udźwignąć na swoich barkach ciężar filmu, w którym przez długi czas wydaje się, ze niewiele się dzieje. Bruce Willis w roli doktora Malcolma Crowe′a gra oszczędnie, ale dobrze, wpasowując się w klimat filmu bez zarzutu. Kiedyś Quentin Tarantino powiedział o nim, że wystarczy mu dać rolę, w której nie będzie zmuszony ratować całego świata, przy okazji wysadzając w powietrze pół miasta, by pokazał, że jest całkiem przyzwoitym aktorem. Roli Hamleta bym mu pewnie nigdy nie powierzył, ale w Szóstym zmyśle spisał sie dobrze. Rewelacją filmu okazał się natomiast Haley Joel Osment grający małego Cole′a Seara. Już ma na swoim koncie za tę rolę nominację do Oscara, a nie zdziwiłbym się, gdyby i owego dostał. Amerykanie lubią takie kariery wyrastające nagle z prawie niczego (a często równie nagle się kończące). Chłopak gra jednak naprawdę bardzo poważnie, przekonująco i dorośle, więc trochę trudno jest uwierzyć, że na planie zachowywał sie jak każdy normalny dziewięciolatek, dokazując i żartując ile wlezie. Ten scenariusz został napisany jakby właśnie dla niego, choć to Bruce Willis jest tu przecież największą gwiazdą. Bardzo dobrze zagrała również Toni Collette - matkę chłopca. Z jednej strony jest niepewna, co się tak naprawdę dzieje z jej dzieckiem, a z drugiej strony kocha je i koniecznie chce mu pomóc, co przynosi jednak więcej konfliktów w rodzinie, niż uspokojenia nastrojów.
Na koniec jeszcze kilka uwag ogólnych o filmie. Nie jest to klasyczny horror, co podkreślałem na początku, choć takowe elementy również zawiera. Reżyser bardziej postawił w nim na grę na emocjach i uczuciach widza (w końcu prawie każdy ma lub miał kogoś bliskiego zmarłego), niż na intelektualne wyzwanie wobec tematu śmierci. To po prostu film skierowany do serca, a nie do rozumu widza. I z tego wywiązuje sie znakomicie, co sprawia, że jest to film piękny, ale jednak nie wybitny.
Wbrew pozorom nie jest to film do tylko jednokrotnego obejrzenia, bo przy kolejnym wie się już wszystko i traci się najważniejszy element zaskoczenia finałem. Warto się wybrać się na niego po raz kolejny, chociażby po to by dostrzec w nowym świetle te drobne akcenty zostawiane gdzieniegdzie przez reżysera zapowiadające takie, a nie inne rozwiązanie całej historii. Duża przyjemność płynie też ze śledzenia pod nowym kątem rozwoju stosunków miedzy Malcolmem, a Colem, ich wzajemnych relacji - jeśli za pierwszym razem wydaje się, ze to Malcolm pomaga małemu, to przy drugim już nie zawsze jest się tego pewnym.
W sumie jest to kawałek bardzo dobrego kina, nie będącego jednak dziełem ogromnie znaczącym w historii kinematografii. Mimo wszystko życzyłbym sobie w dobie "Dnia Niepodległości", "Godzilli" i "Mrocznego widma" znacznie więcej takich filmów.
Uwielbiam ten film! Ta scena, gdy Cole mówi,, I see dead people"- po prostu mistrzowsko zagrana:-)