Niczego nie dotykać” Noëla Simsolo (scenariusz) oraz Frédéricka Béziana (rysunki) to jeden z najdziwniejszych komiksów, jakie ukazały się w Polsce w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Pytanie, czy takie określenie uznać należy to za pochwałę, czy też naganę – pozostaje jednak otwarte.
Przestroga dla Midasa
[Frederic Bezian, Noel Simsolo „Niczego nie dotykać” - recenzja]
Niczego nie dotykać” Noëla Simsolo (scenariusz) oraz Frédéricka Béziana (rysunki) to jeden z najdziwniejszych komiksów, jakie ukazały się w Polsce w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Pytanie, czy takie określenie uznać należy to za pochwałę, czy też naganę – pozostaje jednak otwarte.
Frederic Bezian, Noel Simsolo
‹Niczego nie dotykać›
Wydając „Niczego nie dotykać”, oficyna Taurus Media postanowiła wypełnić kolejną komiksową białą plamę. Do tej pory bowiem nazwisko pięćdziesięcioletniego już dzisiaj belgijskiego rysownika i scenarzysty Frédéricka Béziana było w Polsce kompletnie nieznane. Tymczasem we Francji, gdzie od lat pracuje, uznawany jest on za jednego z najciekawszych twórców; do najwybitniejszych jego dzieł zalicza się zaś mroczno-gotycki „Totentanz. La dance des morts” (1986) oraz monumentalną kryminalno-fantastyczną trylogię „Adam Sarlech” (1989-1993; zbiorcze wydanie 2002). Jeszcze ciekawszą postacią, choć całkowicie obcą komiksowemu światkowi, jest autor strony literackiej tomu, Noël Simsolo (rocznik 1944). To artysta niezwykle wszechstronny – aktor (grywał u Claude’a Chabrola, Waleriana Borowczyka, Jean-Luca Godarda, Rogera Spottiswoode’a), scenarzysta i reżyser filmowy, pisarz beletrysta (niestroniący od horrorów) oraz eseista, który ma na swoim koncie książki poświęcone wielkim postaciom kina – i to zarówno europejskiego (Sacha Guitry, Sergio Leone), jak i amerykańskiego (Alfred Hitchcock
1), Clint Eastwood, Samuel Fuller). Jego przygoda z komiksem okazała się, jak dotychczas, jednorazowym wybrykiem.
„Niczego nie dotykać” ukazało się we Francji przed sześcioma laty i jest jednym z tych dziełek, które trudno jednoznacznie zaklasyfikować. Czy jest to horror? Owszem, mamy w nim przecież do czynienia z siłami nadprzyrodzonymi i – w dużym uproszczeniu – z duchami, które dają się we znaki żywym. Opowieść obyczajowa? Jak najbardziej! Pokazano w niej codzienne życie mieszkańców Francji na przestrzeni nieco ponad stu lat. Dramat społeczny? Również! Wszak nie brakuje tu krytyki zachowań patologicznych i napiętnowania ludzi, którzy czynią zło. W tym kontekście można komiks Béziana i Simsolo uznać nawet za pedagogiczny, ale to byłaby już chyba lekka przesada. W każdym razie tropów interpretacyjnych nie brakuje. Problem polega jednak na tym, że dzieło, które pragnie stać się wszystkim, w ostatecznym kształcie nie pogłębia żadnego tematu, po każdym jedynie się prześlizgując. Ta wielość wątków zaprezentowanych przez scenarzystę na pozór tylko wygląda atrakcyjnie; w warstwie fabularnej prowadzi bowiem do chaosu, nad którym trudno zapanować. Owszem, dotarłszy do ostatniej planszy, da się wprawdzie wyciągnąć ogólniejszy wniosek, ale na tle opowiedzianych wcześniej pięciu zakręconych historii wypada on nad wyraz blado i banalnie.
Akcja, która rozgrywa się w portowym mieście Bordeaux, rozpięta została między wiosną 1890 a zimą przełomu 1999 i 2000 roku. Już chociażby z tego powodu niemożliwym było wprowadzenie do fabuły jednej spajającej ją postaci. Simsolo wybrnął z tego, czyniąc głównym bohaterem nie człowieka, ale budynek – zapomnianą przez czas starą rezydencję w zacisznej dzielnicy mieszkaniowej miasta. Wystawiona na sprzedaż, oferowana jest po bardzo niskiej i z tego powodu niezwykle atrakcyjnej cenie. Nic więc dziwnego, że zawsze znajdują się chętni, aby ją nabyć. Tym sposobem trafia ona kolejno w ręce opryskliwego i bezdusznego handlarza win Chauberta (1890), wyemancypowanej malarki, której imienia ani nazwiska nie poznajemy (1913), jej dwóch krnąbrnych bratanków-bliźniaków Paula i Emila Fournierów (1930), wreszcie agenta nieruchomości Ravillaka, który ma zamiar dom zburzyć, aby na jego miejscu wybudować otoczony parkingiem wielki apartamentowiec (1999). Willa, choć zachwycająca, nikomu jednak – może poza malarką, ale ta ma akurat dość ekstrawaganckie potrzeby i wymagania – nie przynosi szczęścia. Przede wszystkim dlatego, że kolejni jej posiadacze nie przestrzegają zadziwiającego warunku, jaki postawiono pierwszemu z nich, czyli Chaubertowi. Otóż musiał się on zgodzić na obecność przy stole w oszklonej altance… wypchanych ciał poprzednich właścicieli rezydencji. Inna sprawa, czy powinno nas to dziwić? Kto bowiem chciałby mieszkać w jednym domu z mumiami, które na dodatek wydają się nie do końca umarłe?
Simsolo miał ciekawy pomysł, ale go do końca nie wykorzystał, ponieważ zwyczajnie się pogubił. Brak konsekwencji polega przede wszystkim na tym, że co jakiś czas zmienia on punkt odniesienia – raz skupia się na rezydencji jako takiej, to znów na mumiach wcześniejszych właścicieli, by na koniec uwypuklić rolę i znaczenie rosnącego w ogrodzie… baobabu. Tym sposobem darowuje czytelnikowi całą masę symboli, które z powodu ich nadmiaru stają się albo nazbyt banalne, albo kompletnie nieczytelne. O ile scenarzyście, niezbyt chyba czującemu się w nowym dla siebie medium, łatwo można wytykać błędy, o tyle trudno byłoby przyczepić się do pracy ilustratora. Bézian ma charakterystyczną kreskę. Z jednej strony stara się nawiązywać do francuskiej klasyki, z drugiej – dodaje również coś od siebie. Nienaturalnie szczupłe twarze bohaterów, o bardzo wyrazistych rysach, wyglądają trochę jak z onirycznego koszmaru. W tych fragmentach, nader zresztą licznych, jego styl zbliża się najbardziej do stylu niektórych z rysowników „Sandmana”. Rezultat, choć może niezbyt oryginalny, nie przynosi artyście wstydu. Szkoda jednak, że drogi scenarzysty i grafika rozeszły się już na samym początku historii, a zagubienie Noëla Simsola udzieliło się w końcu także Bézianowi. Efekt jest taki, że Belg, co prawda, robi swoje najlepiej, jak potrafi, ale chyba bez większego przekonania. Falstart? Owszem. Lecz nie powinien zaważyć na decyzji o wydaniu w Polsce kolejnych albumów twórcy „Totentanz”.
1) Z pewnymi wątpliwościami umieściłem Alfreda Hitchcocka w gronie reżyserów amerykańskich, choć był on Anglikiem i pierwsze swoje filmy kręcił właśnie w Anglii. Najwybitniejsze jego dzieła powstały jednak dopiero po przeprowadzce za Ocean, do Hollywood.