Dużo ostatnio Johna Constantine’a w Polsce. Dopiero co czytaliśmy „Wzlot i upadek” pod egidą „DC Black Label” i dowiedzieliśmy się, że w grudniu ukaże się „Znak cierpienia” w ramach „Sandman Uniwersum”, a już dostajemy starego, klasycznego „Hellblazera” z lat osiemdziesiątych. James Delano zaprasza do czasów zmierzchu epoki Margaret Thatcher. Okaże się, że mogą to być również czasy końca świata.
Głośny protest komiksiarza
[Mark Buckingham, Jamie Delano, Mike Hoffman, David Lloyd, Richard P. Rayner, Bryan Talbot, Ron Tiner „Hellblazer #8” - recenzja]
Dużo ostatnio Johna Constantine’a w Polsce. Dopiero co czytaliśmy „Wzlot i upadek” pod egidą „DC Black Label” i dowiedzieliśmy się, że w grudniu ukaże się „Znak cierpienia” w ramach „Sandman Uniwersum”, a już dostajemy starego, klasycznego „Hellblazera” z lat osiemdziesiątych. James Delano zaprasza do czasów zmierzchu epoki Margaret Thatcher. Okaże się, że mogą to być również czasy końca świata.
Mark Buckingham, Jamie Delano, Mike Hoffman, David Lloyd, Richard P. Rayner, Bryan Talbot, Ron Tiner
‹Hellblazer #8›
Pierwszy tom zbiorczy zawierał trzynaście odcinków otwierających tę najdłuższą i jedną z najsłynniejszych serii „DC Vertigo”. Pojedynek z demonem Nergalem przywiódł głównego bohatera na skraj życiowej przepaści, a my dowiedzieliśmy się jak wielki wpływ na całą jego przyszłą „magiczną” karierę miały wydarzenia z Newcastle. To właśnie tam, dekadę wcześniej, John Constantine dopuścił się najstraszniejszego czynu w życiu (choć intencje miał jak najbardziej słuszne) i rozpoczął nie kończącą się pokutę. Drugi tom „Hellblazera” zabiera nas w przeszłość, przyszłość i „teraźniejszość” (cudzysłów konieczny, mówimy wszak o roku 1989) – „ćpun adrenaliny” będzie nieustannie szukał „porządnego kopa”.
Album rozpoczyna „Hellblazer Annual” z 1989 roku. James Delano i Bryan Talbot (rysownik) zabierają nas do roku 1982, kiedy to Wielka Brytania ruszyła na wojnę o Falklandy. Porzucamy tym samym regularną serię „Hellblazera” i grzebiemy w przeszłości Johna. Ten, po kolejnym wyjściu z zakładu psychiatrycznego Ravenscar (Newcastle kładło się wtedy bardzo długim cieniem na jego życiu), nie może się znowu odnaleźć w rzeczywistości. W Wielkiej Brytanii rządzi Żelazna Dama, co tym bardziej dobija Johna (a tak naprawdę dobijało samego Delano). „Krwawy Święty” jest komiksem bardzo alegorycznym i fantasmagorycznym, opowiadającym o wyimaginowanym (albo i nie) pogańskim przodku Johna, żyjącym w epoce arturiańskiej i zmagającym się również z wrogim mu światem. Szpila wbita konserwatystom przez Delano jest tu naprawdę spora – są przecież oni w tym układzie porównani do chrześcijan ukazanych jako opresyjna siła sprzed piętnastu wieków.
Potem udajemy się w przyszłość i czytamy „Horrorystkę” – dwuczęściową historię również nie związaną fabularnie z główną serią, wydaną oryginalnie w połowie lat dziewięćdziesiątych, już po „epoce Delano”. John zostaje „opętany” wizją młodej, czarnoskórej dziewczyny, której obecność w niewyjaśniony sposób łączy się z szeregiem podobnych do siebie tragedii, mających miejsce w różnych miejscach kraju. Jest to rzecz mocno odmienna od reszty, bardziej stonowana, choć momentami przekombinowana i naiwna – Delano trochę zbyt łopatologicznie próbuje pisać o znieczulicy Zachodu i odwracaniu wzroku od cierpień Trzeciego Świata. Sama historia miała być w zamyśle „dojrzalsza od mainstreamu” – moim zdaniem nie wyszło. Rysuje David Lloyd, znany z „V jak vendetta” – mnie chyba jednak brak pewnej wrażliwości i całkowicie nie podzielam zachwytów nad jego pracami. Sami zresztą zobaczycie.
Graficznie nie jest również o wiele lepiej w pozostałej części komiksu. Wracamy do regularnej serii, którą rysowali przeciętni wyrobnicy DC Comics – Richard Piers Rayner, Mike Hoffman, Ron Tiner i Mark Buckingham (choć ten akurat jest całkiem dobry, na pewno powyżej średniej). Na szczęście fabularnie jest sporo lepiej. Brytyjskie służby rozesłały za Johnem list gończy – brutalne, rytualne morderstwa, których byliśmy świadkami w dziesiątym odcinku, przypisane zostały Constantine’owi. Jako „wyznawca kultu szatana i najniebezpieczniejszy seryjny morderca w kraju” trafia do hipisowskiej komuny nomadów, która przemieszcza się po kraju i obozuje kątem u przypadkowych właścicieli ziemskich. John znajduje tu ciszę i spokój, bo choć nie do końca trafia do niego ta cała newage’owa filozofia gospodarzy, to przynajmniej nikt go nie pyta skąd pochodzi i dokąd zmierza. Jednak nuda nie jest pisana naszemu bohaterowi – kłopoty to jego specjalność! Tak jakby cisza i spokój były całkowicie nienormalnym stanem, a chaos, walka o przeżycie i balansowanie na krawędzi było na stałe wpisane w jego życiorys.
John wplątuje się w wielki spisek tajemnej organizacji, która chce skonstruować wielką, tytułową „Maszynę strachu”. Zagrożone jest życie zarówno Johna, jak i jego współtowarzyszy – do komuny należy nastoletnia dziewczyna imieniem Mercury, której nadprzyrodzone zdolności są wyjątkowo pożądane przez złych ludzi. Dziewięcioodcinkowa opowieść jest najlepszą wśród wszystkich, jakie do tej pory zaprezentował nam James Delano – jest akcja, groza, nieludzkie eksperymenty, piekielne siły, magia i sporo psychodelii. No i oczywiście – co u Delano jest szczególnie istotne – zjadliwy komentarz sytuacji społeczno-polityczny.
O co walczy John Constantine? „To bardzo proste. O prawo każdej żywej istoty do życia w spokoju bez cudzej ingerencji”. Te wszystkie tajemne moce, demoniczne zagrożenie, broń parapsychologiczna i represyjna politycznie inżynieria społeczna to – jasna sprawa – metafory i wyolbrzymione cechy thatcheryzmu i rządów Torysów. Delano pisał „Hellblazera” w emocjach – widać to wyraźnie. Jak się jednak łatwo domyślić, jego gorączka nie musi stać się udziałem wszystkich – ba, śmiem twierdzić, że większość polskich czytelników podejdzie do tego z dystansem. Pochodzimy z innego kraju i z innej epoki – choć pewne ideowe „uniwersalia” raczej do nas trafią. Delano przedstawia hipisowską kontrkulturę jako przeżytek, pozostałość po rewolucji, która upadła kilkanaście lat wcześniej i sprawia już wrażenie tylko obyczajowego skansenu. Hipisi pod koniec lat osiemdziesiątych nie byli w stanie w żaden sposób walczyć z systemem – im się już nawet nie chciało. Byli to „uciekinierzy z betonowych więzień”, a nie aktywni kontestatorzy. Dlatego też ciekawe jest nawoływanie większości bohaterów komiksu do użycia magii (tak, magii) do walki z represjami. „Nie możesz walczyć z policją czarami! Potrzebujemy adwokata” – krzyczy jedna z bohaterek, ta z największą dozą zdrowego rozsądku. „Ale to jest właśnie gra według ICH zasad! Nie musimy się trzymać tych reguł” – ripostuje Constantine. Cóż to może znaczyć? Może nic, może wszystko.
Po „Maszynie strachu” znajdziemy jeszcze dwa odcinki, otwierające nową, dłuższą fabułę określaną jako „Domator”. Mamy tu do czynienia z dość ciekawą odmianą w stosunku do wszystkich poprzednich odcinków – ale o tym opowiem przy okazji tomu trzeciego, gdzie ta historia będzie kontynuowana. Omawiany dziś album kończy się na numerze dwudziestym czwartym z listopada 1989 roku – i to w sposób dość wstrząsający. Końcówka tego roku była bardzo napięta, jeśli chodzi o „Hellblazera” – Jamie Delano powrócił dopiero w marcu 1990, w odcinku dwudziestym ósmym. W tak zwanym międzyczasie czytelnicy zapoznali się z krótkimi opowieściami Granta Morrisona i Neila Gaimana. Tę drugą, z oszałamiającymi rysunkami Dave’a McKeana, zatytułowaną „Przytul mnie”, znajdziemy w wydanym w Polsce zbiorze „Dni pośród nocy”. Trzeci tom, którego spodziewam się w 2022 roku, ograniczony będzie tylko do odcinków napisanych przez Jamiego Delano – ruszymy zatem z dalszym ciągiem „Domatora” i zobaczymy, w którym dokładnie momencie startował Garth Ennis.

Sowieci uwielbiali takich pożytecznych idiotów jak Delano, bo ci odwalali za nich za darmo kawał roboty... Dziś również pożytecznych idiotów nie brakuje...