„Obiekt” i „Elektryczność” – pierwsze dwa tomy długo oczekiwanego cyklu Andreasa „Koziorożec” – nie rozczarowują, ale i nie oszałamiają jak niegdyś pierwsze albumy „Rorka”. Może dlatego, że nie pokazują niczego ponad to, co czytelnik zna już z przygód Białowłosego?
Prawie jak Rork
[Andreas Martens „Koziorożec #1: Obiekt”, Andreas Martens „Koziorożec #2: Elektryczność” - recenzja]
„Obiekt” i „Elektryczność” – pierwsze dwa tomy długo oczekiwanego cyklu Andreasa „Koziorożec” – nie rozczarowują, ale i nie oszałamiają jak niegdyś pierwsze albumy „Rorka”. Może dlatego, że nie pokazują niczego ponad to, co czytelnik zna już z przygód Białowłosego?
Andreas Martens
‹Koziorożec #1: Obiekt›
„Koziorożec” ma przed sobą trudne zadanie, bo z pewnością nie uniknie zestawiania z „Rorkiem” – bodaj najgłośniejszym dziełem Andreasa, uznawanym często za jedno ze szczytowych osiągnięć komiksu frankofońskiego. Takich porównań można się spodziewać szczególnie w Polsce, gdzie przez kilkanaście lat dwa pierwsze tomy „Rorka” wydane przez „Komiks-Fantastykę” dawały jedyną możliwość obcowania z kunsztem Andreasa Martensa (pełne nazwisko autora), wychowując całe pokolenie miłośników sztuki komiksowej. Słowo sztuka jest tu jak najbardziej zamierzone, a słuszność takiego określenia potwierdzi chyba każdy, kto widział „Cromwell Stone” czy „Cmentarzysko katedr”. Ekstremalnie szczegółowe tło, zabawa perspektywą, niepokojące, trochę deformujące zbliżenia twarzy, chaotyczne rozrzucenie kadrów, umieszczanie odbić na powierzchniach szklanych i dziesiątki innych charakterystycznych szczegółów tworzących jedyną w swoim rodzaju manierę rysowania.
Jednak o wyjątkowości dzieł Andreasa nie decyduje grafika sama w sobie, która zresztą ani nie jest hiperrealistyczna, ani nie zawsze zachowuje staranność i szczegółowość, zwłaszcza w późniejszym okresie twórczości. Tym, co zachwyca, jest sposób wykorzystania graficznej ekspresji do opowiadania historii. Andreas jest bezdyskusyjnie jednym z tych artystów, którzy w pełni potrafią zintegrować fabułę i sposób jej przedstawiania. Nietypowe ujęcia, nieregularne pod względem wielkości i rozmieszczenia kadry, drobiazgi ukryte na drugim planie czy zbliżenia robione za pomocą wstawek niewielkich obrazków – wszystko to podporządkowane jest narracji. Już po pierwszych stronach czytelnik stwierdza, że to, co zdawało się dziwactwem, jest wielkim ułatwieniem i sprawia, że fabułę można śledzić nawet bez „dymków” i opisów. Do czego zresztą autor często zmusza.
„Rork” był pod tym względem genialny, niezależnie od tego, który element w danym odcinku dominował – szczegółowość kreski jak w „Przejściach”, całostronicowe kadry oddające ogrom meksykańskiego pustkowia w „Gwiezdnym świetle” czy kompletne szaleństwo nakładających się na siebie ramek w „Zejściu”. Jaki jest „Koziorożec”? Uboższy. Przede wszystkim nowe dziecko Andreasa
1) jest bardzo grzeczne i niestarające się wyróżnić ani szokować. Kreska jest bardziej umowna, postacie trochę mniej realistyczne, brakuje wyrazistych szczegółów (jak choćby charakterystyczne w „Rorku” pociągłe dłonie). Także kadrowanie jest bardziej klasyczne – autor częściej umieszcza „kamerę” w standardowych miejscach, a postacie zdają się być uchwycone w mniej ekspresyjnych pozach. Do tego „Koziorożec” jest bardzo kolorowy – barwy nie tylko są soczyste, ale też zastępują ołówek, np. w cieniowaniu. Oczywiście to może się podobać, rzecz gustu – na pewno lepiej współgra z bardziej przygodowymi historyjkami o nowojorskim astrologu, choć mniej sprzyja budowaniu klimatu.
Przykładowa strona komiksu.
Oczywiście autor nie wyrzekł się swojego stylu i już od pierwszej strony (pościg odbijający się w okularach) wiadomo, kto stoi za komiksem. Wszystkie wymieniane wcześniej cechy charakterystyczne kreski Andreasa są obecne (co dobrze widać na ilustracji obok), tyle że w dużo mniejszym stopniu niż w starszych komiksach autora. Powód zdaje się być podobny jak w „Powrocie”, 7. tomie przygód „Rorka” (zresztą wydanym w Polsce w tym samym czasie) – zagęszczenie fabuły nie pozwoliło na zabawę formą, zmusiło do oszczędnego przekazywania treści w bardziej klasycznych kadrach. Tyle że w przypadku dwóch pierwszych części „Koziorożca” chodzi mniej o mnogość wątków, a bardziej o drobiazgowe pokazywanie działań bohatera.
Koziorożca poznajemy, gdy przybywa do Nowego Jorku. Już na powitanie dostaje coś w rodzaju przepowiedni wiążącej jego los z metropolią i zakazującej zdradzać swoje prawdziwe imię. Bardzo szybko droga bohatera przecina się z postaciami znanymi już z odcinków nr 5 („Koziorożec”) i 7 („Powrót”) „Rorka” – bibliotekarzem Astorem, pilotką Ash Grey czy Indianinem Blue Face. Dowiadujemy się, jak Koziorożec został właścicielem olbrzymiego wieżowca i w jaki sposób Astor posiadł tak wspaniały zbiór książek.
Przykład „Powrotu” pokazuje, że Andreas nie zawsze panuje nad wszystkimi wątkami i szczegółami. Tak jak 7. tom opowieści o Białowłosym grzeszył kilkoma nielogicznościami względem poprzednich części cyklu, tak „Obiekt” oraz „Elektryczność” przynoszą drobne sprzeczności z wizerunkiem Koziorożca prezentowanym w „Rorku”. Zwolennicy autora twierdzą, że to kwestia świadomego gmatwania fabuły na zasadzie „nic nie jest takie, jak się wydaje”, a więc odpowiedniej interpretacji. Ci, którym obce są takie teorie spiskowe, nazwą to po prostu wpadkami autora.
„Obiekt” i „Elektryczność” są ze sobą ściśle powiązane fabularnie. W pierwszym tomie dowiadujemy się o istnieniu tajnej organizacji rządowej badającej tajemniczy Obiekt o zaskakujących właściwościach. Tom drugi dorzuca do tego przedwieczne indiańskie bóstwa, dziwnym trafem wybierające do swoich strasznych planów osoby związane z Obiektem. „Elektryczność” jest pod względem tematyki trochę bardziej „rorkowa”, więcej tam tajemnicy i magii, „Obiekt” ciąży ku opowiastce sensacyjnej z elementami sf. Zresztą jeśli spojrzeć
na dynamiczne oryginalne okładki2), od razu widać, co będzie nadawało ton serii – bohater ściga się na motorze, skacze z samolotu, nurkuje. Wybić zęby złym facetom też potrafi.
Andreas Martens
‹Koziorożec #2: Elektryczność›
„Koziorożec” to komiks przede wszystkim przygodowy – o czym pamiętać muszą miłośnicy Rorka nastawiający się na podobne w klimacie przygody uzdolnionego parapsychicznie astrologa i jego asystenta, w którego bibliotece znajdują się książki z odpowiedzią na każde pytanie
3). Owszem, są w nowej serii Andreasa również zjawiska nadprzyrodzone i tajemnica – niejedna zresztą, poczynając od tożsamości tytułowego bohatera – lecz pozostają one w tle, najważniejsze jest, jak Koziorożec i spółka poradzą sobie z zagrożeniem. Tendencja ta osiąga kulminację pod koniec drugiego tomu, gdy akcja niebezpiecznie zaczyna przypominać monster movie. Jak w „Rorku” był nacisk na nastrój, tak w „Koziorożcu” króluje akcja. W pewnym sensie ten akcent na akcję i przygodę wpływa też negatywnie na fabułę, zwłaszcza w „Obiekcie”. Koziorożec zawsze zjawia się tam, gdzie trzeba, a każda postać – nawet wrogowie! – dają mu spokojnie wygłosić jego kwestie i pozwalają działać, czasem nawet samemu popychając bohatera w odpowiednim kierunku. Więc o ile kilka pomysłów jest fajnych, o tyle sama konstrukcja fabuły nie odbiega od przeciętnej, czasem nawet popełniając grzech deus ex machina.
Komiks bez fajerwerków graficznych, z przeciętną fabułą… Czy to znaczy, że „Koziorożec” zapowiada się na słabą serię? Raczej nie, choć to zależy oczywiście od punktu widzenia. Czytelnicy nieznający dotychczasowej twórczości Andreasa, zwłaszcza młodsi miłośnicy komiksu (takie też założenie – jak wynika z wywiadów z twórcą i wydawcami
4) – przyjął autor: stworzyć serię prostszą, bardziej rozrywkową, przystępną dla szerszego grona odbiorców, także tych młodszych) powinni być zadowoleni. Akcja jest wartka i wciągająca, a strona graficzna zaskakuje, nawet jeśli do „Cromwell Stone” jej daleko. Natomiast miłośnicy przygód Białowłosego i tak kupią „Koziorożca”, licząc na rozwiązanie niektórych tajemnic z „Rorka”
5). Tyle tylko, że mogą być nie w pełni usatysfakcjonowani uproszczeniami graficzno-fabularnymi i odmiennym klimatem komiksu. Chociaż… Andreas wciąż, nawet bardziej komercyjny, jest lepszy niż połowa całego rynku komiksowego razem wzięta – to po prostu unikalny obiekt na komiksowym firmamencie.
Plusy:
- wartkość akcji
- charakterystyczny styl rysunków
Minusy:
- warstwa graficzna sporo uboższa niż w starszych pracach Andreasa
1) Nowe w Polsce – w oryginale pierwszy tom ukazał się 10 lat wcześniej.
2) W późniejszych wydaniach francuskojęzycznych okładki zostały zmienione i te nowe wersje znalazły się w wydaniu polskim.
3) W dwóch pierwszych tomach nie wspomina się o „atakach” bohatera, a pochodzenie księgozbioru Astora zdaje się zupełnie banalne.
5) Wieść gminna głosi, że nastąpi to w tomach 3-5, o wiele mówiących tytułach „Deliah”, „Sześcian numeryczny” i „Sekret”.