To chwalebne, że znajdują się młodzi artyści, którym bliska jest najnowsza historia naszego kraju i robią, co tylko w ich mocy, by przybliżyć ją młodemu pokoleniu. Nie zawsze jednak cel uświęca środki. W przypadku pierwszego tomu komiksu „Monte Cassino” Zbigniewa Tomeckiego i Gabrieli Becli mamy do czynienia z dobrymi intencjami, ale kiepskim wykonaniem. Para poszła w gwizdek!
Monte Cassino bez maków i klasztoru
[Gabriela Becla, Zbigniew Tomecki „Monte Cassino #1: Maj 1944” - recenzja]
To chwalebne, że znajdują się młodzi artyści, którym bliska jest najnowsza historia naszego kraju i robią, co tylko w ich mocy, by przybliżyć ją młodemu pokoleniu. Nie zawsze jednak cel uświęca środki. W przypadku pierwszego tomu komiksu „Monte Cassino” Zbigniewa Tomeckiego i Gabrieli Becli mamy do czynienia z dobrymi intencjami, ale kiepskim wykonaniem. Para poszła w gwizdek!
Gabriela Becla, Zbigniew Tomecki
‹Monte Cassino #1: Maj 1944›
Od kilku lat z okazji różnych rocznic pojawiają się na rynku komiksy podejmujące wątki związane z najnowszą historią Polski. Twórcy opowieści rysunkowych przerobili już między innymi temat żołnierzy z Westerplatte, którzy czwórkami maszerowali do nieba, powstańców warszawskich, toczących zaciekły, choć z góry skazany na porażkę, bój z niemieckim okupantem, górników z kopalni „Wujek”, którzy protestowali przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego, a nawet księdza Jerzego Popiełuszki, który za swój duchowy opór wobec komunistycznej władzy zapłacił najwyższą cenę. Skoro prace takie ciągle się ukazują, znaczy to, że jest na nie zapotrzebowanie i znajdują się czytelnicy skłonni wysupłać kilkanaście, a niekiedy nawet kilkadziesiąt złotych, aby poznać przeszłość narodu w tak wciąż nietypowej formie przekazu. Z podobnego założenia wyszedł zapewne, pochodzący ze Śląska, a znany już z opowieści zatytułowanej „Zło” (2003), duet Zbigniew Tomecki (scenarzysta) oraz Gabriela Becla (rysownik), którzy postanowi zgłębić temat do tej pory w rodzimej sztuce komiksowej nieobecny – walki o Monte Cassino. Wiele tym samym nie ryzykowali, bo to przecież istny samograj. Ze świecą można szukać takich, którzy pokończyli szkoły, a nie znają nieśmiertelnych „Czerwonych maków” albo z jakiegoś innego źródła nie usłyszeli o jednej z nielicznych zwycięskich, chociaż okupionej sporymi stratami, batalii polskiego oręża podczas drugiej wojny światowej. Całkiem więc prawdopodobne, że ambitni Ślązacy uznali, iż wystarczy jedynie wrzucić na okładkę nazwę wzgórza, o które tak zaciekle bili się w maju 1944 roku żołnierze II Korpusu generała Władysława Andersa, a sukces marketingowy będzie zapewniony.
Kiedy jednak na bok odłożymy – jak się później okaże, całkiem zresztą uzasadnione – złośliwości, przyjdzie posłać pod adresem autorów „Monte Cassino” kilka pochwał. Trzeba bowiem przyznać, że przystępując do pracy, uprzednio gruntownie się do niej przygotowali – jeśli oczywiście zawierzymy obszernej bibliografii, którą dołączyli na zakończenie „Wstępu” autorstwa doktora Zbigniewa Wawra. Postarali się również o specjalistyczną konsultację historyczną profesora Wiktora Żdanowicza. W efekcie pozwoliło im to uniknąć wpadek merytorycznych, ale nie uchroniło – bo i nie mogło – przed irytująco licznymi wpadkami interpunkcyjnymi, stylistycznymi i ortograficznymi. Pomoc zawodowych badaczy dziejów Polski nie mogła też, niestety, w żaden sposób wpłynąć na jakość graficzną opowieści, która lokuje się – jak kiedyś informowano w radiu o stanach wód największych polskich rzek – „w dolnych granicach stanów średnich”. Jako punkt wyjścia do pracy nad scenariuszem Tomecki potraktował najsłynniejszą (ale nie najlepszą) książkę na temat walk o włoskie wzgórze, czyli „Bitwę o Monte Cassino” Melchiora Wańkowicza, którego zresztą uczynił jednym z bohaterów komiksu. Co jednak ciekawe, sądząc z bibliografii, oparł się na – wciąż jeszcze bardzo okaleczonym przez cenzurę – wydaniu sprzed dwudziestu lat, które w momencie opublikowania w tym roku pełnej i nieokrojonej wersji dzieła stało się boleśnie nieaktualne. O tyle to istotne, że w materiałach promocyjnych wydawca zarzucił mistrzowi literackiego reportażu, iż „kilka razy podał nieprawdziwe fakty”. W niektórych przypadkach mógł jednak zostać do tego po prostu przymuszony…
Akcja komiksu rozpoczyna się już po bitwie, kiedy to wydział prasowy II Korpusu prowadzi szeroko zakrojoną akcję zbierania dokumentacji na temat batalii o Monte Cassino, słusznie zakładając, że materiały te mogą mieć – i to już w niedalekiej przyszłości – ogromne znaczenie dla odparcia zarzutów Stalina, jakoby wkład polskiego żołnierza w ostateczne zwycięstwo nad faszyzmem nie był nawet szczególnie godny uwagi. Akcją tą kieruje cieszący się ogromnym autorytetem, doskonale znany już przed wojną, pisarz i reportażysta Melchior Wańkowicz. Nie wszystkim jednak podobają się jego poglądy polityczne i sposób działania. Autor hasła „Cukier krzepi” jest bowiem uważany za zdeklarowanego piłsudczyka, co akurat w tamtych czasach – zdaniem wielu dowódców Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie – nie było powodem do chwały. Chcąc kontrolować poczynania Wańkowicza, pułkownik Rozedowski (nie poznajemy jego imienia) wysyła mu jako pomocnika porucznika Jakuba Grebowskiego (to, w przeciwieństwie do wielu innych występujących w tym komiksie, jest postać fikcyjna), który przed wojną napisał głośną powieść „Mroki” i nawet zdarzyło mu się w kilku kwestiach na łamach prasy posprzeczać z autorem „Ziela na kraterze”. Misja, jaką przydzielono młodemu porucznikowi, chluby mu raczej nie przynosi – ma bowiem pełnić „niewdzięczną rolę smyczy”. Mówiąc wprost: Patrzeć słynnemu pisarzowi na ręce! Choć dlaczego ma tak być, konkretnie nie wyjaśniono (mętne supozycje trudno uznać za w pełni zadowalające). Pan Melchior – znakomity gawędziarz, ale i człowiek, którego spokojnie można by posłać w zastępstwie baby tam, gdzie nie dałby sobie rady nawet diabeł – nie jest jednak gapami karmiony i od samego początku doskonale zdaje sobie sprawę, komu tak naprawdę ma służyć pomocą jego nowy współpracownik. Sam Grebowski natomiast, nie za bardzo wiedząc, czym się zająć, co rusz zagłębia się w materiały – czytaj: relacje żołnierzy ocalałych z walk o Monte Cassino i okoliczne wzgórza – które już wcześniej zebrał Wańkowicz. Wraz z nim w formie retrospekcji poznaje je również czytelnicy.
Skoro komiks Tomeckiego i Becli zatytułowany został „Monte Cassino”, należy podejrzewać, że to właśnie te partie opowieści, które bezpośrednio nawiązują do walk o klasztor powinny być najważniejsze i tym samym najlepsze. Niestety, nic z tego. Z przykrością należy stwierdzić, że najistotniejsze fragmenty swego dzieła autorzy klasycznie rozłożyli na łopatki. Dotarłszy bowiem do końca pierwszego tomu, pozostaje w czytelniku dość niesmaczne wrażenie, że „Monte Cassino” od samego początku tworzone było pod z góry założoną tezę. Aby pokazać bezsens tak krwawej ofiary, a tym samym – choć nie wprost – udowodnić winę dowódców (w tym głównie Andersa), którzy tysiące polskich żołnierzy posłali na pewną śmierć. Owszem, i takie głosy wśród historyków się pojawiały i zapewne długo jeszcze będą pojawiać. Stwierdzi więc ktoś, że tym bardziej Tomecki i Becla mieli prawo do przedstawienia takiej interpretacji. Zgoda – mieli! Ale nie zadbawszy o wyważenie proporcji, zaprezentowanie racji drugiej strony (dowództwa alianckiego i polskiego), muszą liczyć się z zarzutami o zamierzony brak obiektywizmu, a w skrajnych opiniach – nawet o nierzetelność. Problem z tym komiksem jest jednak szerszy i polega przede wszystkim na tym, że obiecuje on znacznie więcej, niż w rzeczywistości oferuje. To nie jest bowiem tak naprawdę historia walk o wzgórze górujące nad miasteczkiem Cassino; to zaledwie kilka luźnych, w żaden sposób ze sobą niepowiązanych epizodów, które pokazują co prawda gehennę żołnierzy wysłanych do boju, ale – całkowicie wyprane z otoczki – stają się nazbyt uniwersalne. Wystarczyłoby pozamieniać dialogi w dymkach, a akcja spokojnie mogłaby dziać się w zupełnie innym miejscu. Dość powiedzieć, że na stu dwudziestu ośmiu stronach ani razu nie pokazano klasztoru benedyktynów. Zapomniano o najbardziej rozpoznawalnym symbolu tej bitwy (a raczej całego szeregu bitew toczonych zimą i wiosną 1944 roku)!
Na ironię wręcz zakrawa fakt, że najciekawszym wątkiem fabularnym całego komiksu jest ten, który w żaden sposób nie wiąże się z walkami o Monte Cassino, czyli wojenny koszmar (fikcyjnego) porucznika Grebowskiego. To, o zgrozo!, najbardziej interesująca postać wykreowana przez Tomeckiego. I w zasadzie jedyna, do której – może jeszcze poza Wańkowiczem – czytelnik jest w stanie poczuć jakąkolwiek sympatię. Nie są bowiem w stanie wzbudzić jej nawet bohaterscy żołnierze II Korpusu, ponieważ pojawiają się zaledwie na kilka chwil, by niemal od razu powędrować – szlakiem swoich towarzyszy z Westerplatte – do nieba. A chyba nie tak powinno być! Od strony fabularnej „Monte Cassino” z trudem trzyma się kupy; strona graficzna prezentuje się, niestety, jeszcze gorzej. Czarno-białe rysunki w żaden sposób nie są w stanie oddać jatki, w jaką de facto zamieniły się walki o wzgórze. Tym samym, mimo usilnych starań Gabrieli Becli, znika gdzieś nastrój grozy i makabry, na oddaniu którego tak bardzo, jak można sądzić, jej zależało. Na dodatek graficzka praktycznie przez cały czas posługuje się zbliżeniami, co sprawia, że rysunkom brakuje przestrzeni i oddechu. W całej pracy pojawia się tylko jedna plansza całostronicowa – i to taka (trafiony pociskiem czołg), bez której komiks spokojnie mógłby się obejść, bo nic nowego do akcji nie wnosi. Fatalne liternictwo, idiotyczne onomatopeje (przykładowo: „buuduuwsz”, „buuwsz”, „fliaskt”, „gduuh”, „fiatk”, „fliitk” czy „thud”), błędy ortograficzne („ewakułować”, „pożądnie”) oraz całkowita dowolność w stosowaniu interpunkcji – wszystko to pogłębia jedynie zniechęcenie lekturą. Nie wiadomo też, czemu mają służyć całkiem liczne przekleństwa w tekście, skoro autorzy i tak zastosowali autocenzurę. W efekcie pojawiają się w druku takie koszmarki, jak „k…wa”, „”k…skie”, „s…syny”, „s…wiel”, „ch…” czy „od…dol się”. To oczywiste, że żołnierze musieli posługiwać się wulgaryzmami. Jeżeli więc Tomeckiemu zależało na jak najdokładniejszym oddaniu ich języka, należało zdobyć się również na odwagę i zapisać te słowa w pełnym ich brzmieniu. Albo też całkowicie z nich zrezygnować. Rozwiązanie, które ostatecznie zastosowano, jest śmieszne. Młody czytelnik przecież i tak będzie wiedział, jak wypełnić luki.
Na tle kilku wydanych wcześniej komiksów o najnowszej historii Polski (vide „Westerplatte”, „44” czy „Popiełuszko”), ten o „Monte Cassino” prezentuje się bardzo słabo. To mniej więcej ten sam poziom, co niesławny dyptyk „101 Airborne Screaming Eagles” niejakiego Romana Pierzgalskiego. Nie warto zawracać sobie głowy.
![koniec](/img/i_koniec.gif)