Co łączy zblazowanego żołnierza ze „Szlaku chwały” Heinleina i ubogiego historyka ze „Smoka i jerzego” Gordona R. Dicksona? Obaj mają okazję opuścić szarą rzeczywistość i wyruszyć na spotkanie przygody.
Co łączy zblazowanego żołnierza ze „Szlaku chwały” Heinleina i ubogiego historyka ze „Smoka i jerzego” Gordona R. Dicksona? Obaj mają okazję opuścić szarą rzeczywistość i wyruszyć na spotkanie przygody.
Książki, których bohaterowie za pomocą magicznych przedmiotów, urządzeń bądź zaklęć trafiali do innego świata, dziś chyba wyszły już z mody. Kilkadziesiąt lat temu stanowiły jednak sporą część pisanej naonczas fantasy. Poniżej przyglądam się bliżej dwóm pozycjom wpisującym się w ten nurt.
Robert A. Heinlein
‹Szlak Chwały›
W oparach testosteronu
O „Szlaku Chwały” Sapkowski pisze: „wbrew poglądom niektórych nie jest to żaden pastisz”. Ja jednak nie jestem aż tak pewna. Zacznijmy zatem od początku.
Młody mężczyzna, nie bardzo wiedząc, co zrobić ze swoim życiem, a przy tym potrzebując pieniędzy, zostaje żołnierzem. Choć zabijanie nie sprawia mu kłopotów, Gordona nie bawi ustawiczne nadstawianie karku. Rychło więc protagonista zaczyna przemyśliwać, jak wykręcić się z wojska, co mu się udaje. Kiedy jakiś czas po odzyskaniu wolności wypoczywa na francuskiej wysepce, na plaży nudystów dostrzega przecudnej urody blondynę. Kobieta interesuje się nim, zadaje osobiste pytania, na koniec zaś oznajmia „jesteś bardzo piękny”. Niedługo później Gordon natrafia na ogłoszenie „Pilnie potrzebujemy odważnego mężczyzny. Powinien (…) cieszyć się doskonałym zdrowiem (…) władać wszelkiego rodzaju bronią (…) cechować się nieugiętą odwagą, urodziwą twarzą i kształtnym ciałem. Gwarantujemy stałe zatrudnienie.” Gordon kupuje sobie następną gazetę – w niej znajduje identyczny anons, a jakby jeszcze miał wątpliwości, otrzymuje kopertę z wyciętym wyżej cytowanym fragmentem. Mężczyzna udaje się pod wskazany adres, gdzie wpada w objęcia blond piękności z plaży, która ponownie zapewnia go o zachwycie dla jego urody. Gordon pragnie poznać imię kobiety. Ta odpowiada mu, by nazywał ją, jak chce, na co ów nadaje jej imię… wyścigowej klaczy. Następnie panienka rozdziewa się do naga, by przeprowadzić procedurę skoku pomiędzy światami. Po drugiej stronie początkowo jest słodko i miło, eks-żołnierz, laska oraz jej pomagier Zabawny Facecik wędrują w ładnych okolicznościach przyrody, jedzą kolacje przy świecach, tudzież pluskają się w strumyku. Wreszcie nadchodzi pora na wyrzezanie paru dziesiątek potworów, z czym Gordon radzi sobie śpiewająco. Dzięki temu, gdy trójka dociera wreszcie do siedziby przyjaznych tubylców, ziemianin zostaje nazwany Bohaterem przez duże B, śpiewa się o nim pieśni, a także oczekuje że (przykro mi, ale nie umiem wyrazić tego delikatnie) zostanie rozpłodowcem. Protagonista początkowo ma obiekcje, ale potem przez trzy doby ochoczo wzbogaca pulę genową lokalnej populacji.
I ja mam uwierzyć, że to wszystko jest na poważnie? Dodajmy do tego, że od czasu do czasu bohater sam stwierdza, iż jest mięśniakiem, a nie intelektualistą, albo prosi autora książki, by zachował go w dobrym zdrowiu na dalsze tomy, czy wspomina Conana albo Johna Cartera.
Kiedy Heinlein pisze o naszym świecie, bywa to sarkastyczne i celne: „Och, mówiliśmy w rytmie beatu, rozprawialiśmy o chłodnym brzmieniu stereo (…) cytowaliśmy Salingera i Kerouaca (…) Nie uważaliśmy jednak, by bębenki bongo i brody mogły się równać z pieniędzmi w banku. Nie byliśmy buntownikami. Byliśmy konformistyczni jak stado owiec. Naszym tajnym hasłem było »Bezpieczeństwo« (…) »Pływanie z prądem« cegiełka, którą moje pokolenie złożyło na ołtarzu Wielkiego Amerykańskiego Snu”, „Rufo powiedział mi, że (…) demokracja występuje wśród wielu prymitywnych społeczeństw, ale nie słyszał, aby stosowano ten rodzaj rządów na jakiejkolwiek cywilizowanej planecie, ponieważ »Vox populi, vox Dei« należy tłumaczyć: »Mój Boże! Jak mogliśmy wpakować się w coś takiego!«”
Nie można też odmówić pisarzowi giętkości pióra objawiającej się od czasu do czasu zdaniami w rodzaju: „wkurzyło go to tak strasznie, że nie tylko mnie zdegradował, ale jeszcze wyskoczył z namiotu i został bohaterem, a ponadto nieboszczykiem”, „– Jak na razie świetnie się bawię. [Mój rozmówca] prychnął – Tak rzekł pewien facet spadający z Empire State Building, mijając pięćdziesiąte piętro. Ale chodnik na dole i tak na niego czekał”. Heinlein umieścił też w swojej powieści mnóstwo nawiązań do ówczesnej popkultury.
Poza tym jednak fabuła jest prościutka i – jak się głębiej zastanowić – wręcz niedorzeczna. Ale najgorszy jest wypełniający środek powieści wątek blond laski, która później okazuje się Bardzo Ważną Personą. Piękność łasi się do bohatera jak zwierzątko, zachwyca nim, deklaruje mu, że jest „chętna i gotowa” już zaraz oddać się mu na trawie, to znów jest „kobieca i potulna”, innym razem nazywa się „chutliwą dziewką” (w ramach gry wstępnej). Na początku kobieta wprawdzie raz nakrzyczała na Bohatera, ale ten zagroził, że zleje ją po tyłku, na co od razu spokorniała, niedługo później zaś zapragnęła go poślubić. „Potrafię udowodnić swoje racje podczas kłótni” – stwierdza razu pewnego bohater – „Gdyby stała się nieznośna, najwyżej dostałaby to obiecane lanie.” Czy wspominałam już, że ślicznotka zwraca się do Gordona zazwyczaj per „mój panie”? Dorzućmy do tego scenę, w której on w łóżku daje jej klapsy, a ona zarzeka się, że będzie grzeczna. Co to ma być, jakieś wieczorne fantazje czternastolatka? Albo też coś, co kompletnie nie trafia w moje poczucie humoru. Podczas lektury „Szlaku Chwały” zatęskniłam za wojowniczymi lesbijkami z „
Wieży Czat”. Niechby sprawiły Gordonowi łomot, a na koniec uwiodły tę jego blondynę.
Podsumowując – jeśli powieść Heinleina była pisana „na serio”, to miejcie nade mną litość, o Mroczni Bogowie z Kor-Yuban, a jeśli wszystko jest żartem to, wyrwany z kontekstu kulturowego, jest on stanowczo za mało śmieszny. Szczęśliwie przygody
Conana i jego klonów nie stanowią już sporego procentu fantastycznej „produkcji”, zaś smaczki i satyra na ówczesną Amerykę zainteresują raczej czytelników bardziej obeznanych w temacie.
Gordon R. Dickson
‹Smok i jerzy›
Co robić po doktoracie?
O ile „Szlak Chwały” zmęczyłam dla zasady, lektura „Smoka i jerzego” Dicksona sprawiła mi przyjemność.
Główny bohater nie jest żadnym supersamcem, tylko młodym historykiem, który wprawdzie obronił doktorat, ale póki co nie ma co liczyć na pracę na uczelni. Mieszka w akademiku, chciałby poślubić swoją dziewczynę, niestety jedyne lokum, na które z trudem byłoby ich stać to zdezelowana przyczepa kempingowa. Perspektywy na przyszłość też nie są zbyt świetlane, że zacytuję refleksje protagonisty: „nie wolno mu zapominać, że frustracja to też część życia. Musi przywyknąć do istnienia i egoistycznych kierowników wydziałów, i zbyt niskich wynagrodzeń, i do polityki oszczędnościowej nękającej tak dalece Riveroak College, jak i wszystkie inne instytucje oświatowe, i że doktorat z historii średniowiecza może przydać się jedynie do przetarcia butów przed podjęciem pracy przy łopacie”.
Los szykuje jednak Jimowi niespodziankę – jego narzeczona bierze udział w eksperymencie, który wymyka się spod kontroli, skutkiem czego dziewczyna znika. Bohater podąża jej na ratunek do innego świata, gdzie okazuje się, że… jego umysł znalazł się w ciele smoka. Tu pozwolę sobie wtrącić, że pomysł ten uważam na naprawdę zabawny i wciąż świeży. Pomimo początkowych trudności, Jim jakoś odnajduje się w świecie magii, mówiących zwierząt i błędnych rycerzy. Napotkany czarodziej w zamian za poradę odnośnie kuracji wrzodów żołądka udziela mu kilku wskazówek, między innymi tę, że „przed wyruszeniem w drogę [do mrocznej twierdzy, gdzie uwięziona została ukochana Jima] należy zebrać drużynę”. Szczęśliwie nie ma z tym większego problemu. Do bohatera dołącza zatem dzielny rycerz sir Brian, gadający wilk, piękna łuczniczka, jej ojciec zbójca oraz jeszcze jeden łucznik. Wspólnie odbiją twierdzę należącą do damy serca sir Briana (cudna jest scena, gdzie radosna ekipa układa plan akcji – jakby żywcem wyjęta z jakiejś traktowanej z przymrużeniem oka sesji RPG; zwłaszcza tłumaczenie, dlaczego kilka osób przeciwko pięćdziesięciu zbrojnym to wcale nie taka beznadziejna sprawa), by ostatecznie wyruszyć na bitwę z Ciemnymi Mocami.
Owszem, obecnie „Smok i jerzy” nie jawi się jako rzecz szczególnie oryginalna, gdyż w podobny sposób konwencją bawiło się już wielu, zarówno w prozie, jak i w kinie, czy nawet grach komputerowych. Całość została jednak napisana miłym w odbiorze stylem. Dickson pisze zgrabnie i lekko: „poczuł aromat nadchodzącego dnia. Nie był to żaden konkretny zapach, ale w nocnym powietrzu pojawiła się świeża, wilgotna nuta”, „wyraźnie czuł się samotny i skrępowany, niczym obcy gość na rodzinnym przyjęciu”, „powietrze było nieruchome, a dzień zdawał się z trudem nadążać za upływem czasu”. Bohaterowie budzą sympatię, poza tym czytanie o tym, jak Jim odnajduje w sobie odwagę i zaczyna nowe życie poprawia humor. „Smok i jerzy” nie jest książką, którą koniecznie trzeba przeczytać, chwilami czuje się też, że od jej napisania minęło już niemal czterdzieści lat. Niemniej, wciąż może dostarczyć paru godzin sympatycznej rozrywki – o ile oczywiście czytelnikowi nie znudził się stosowany przez autora rodzaj komizmu.
„I ja mam uwierzyć, że to wszystko jest na poważnie?”
Oczywiście, że nie. „Szlak Chwały” to przezabawna dekonstrukcja fantastyki przygodowej i kopalnia błyskotliwych spostrzeżeń.
„Poza tym jednak fabuła jest prościutka i – jak się głębiej zastanowić – wręcz niedorzeczna.”
Ostatecznie staje się jasne, że wszelkie niedorzeczności nie są przejawem głupoty autora, ale mają swoje uzasadnienie. Główny bohater cały czas był okłamywany i robiony w konia.
„Ale najgorszy jest wypełniający środek powieści wątek blond laski, która później okazuje się Bardzo Ważną Personą. Piękność łasi się do bohatera jak zwierzątko, zachwyca nim, deklaruje mu, że jest „chętna i gotowa” już zaraz oddać się mu na trawie, to znów jest „kobieca i potulna”, innym razem nazywa się „chutliwą dziewką” (w ramach gry wstępnej). Na początku kobieta wprawdzie raz nakrzyczała na Bohatera, ale ten zagroził, że zleje ją po tyłku, na co od razu spokorniała, niedługo później zaś zapragnęła go poślubić.”
Tak wygląda środek powieści. Biorąc pod uwagę zakończenie (rzucające nowe światło na wzajemne relacje bohaterów) powyższy opis jest niesprawiedliwy i tendencyjny.
Star to typowa bohaterka Heinleina - bezwzględna intrygantka przewyższająca wszystkich mężczyzn w swoim otoczeniu pod każdym względem, kochająca wyłącznie siebie i władzę, odgrywająca przed swoim rozpłodowcem (którego mogłaby być babką) rolę oddanej i chętnej idiotki w ramach odskoczni od bycia Cesarzową Wszechświata.