Nie każdy kryminał ze Skandynawii musi być od razu arcydziełem literatury detektywistycznej. Nawet jeżeli wyszedł spod pióra pisarza, któremu wcześniej nie przytrafiały się wpadki. W przypadku „Smugi krwi” Johan Theorin nie był chyba w stanie zdecydować się, co chce napisać - powieść obyczajową czy sensacyjną. W efekcie wyszła mu efemeryda, która zadowoli chyba tylko nielicznych.
Nie zawsze musi być kawior…
[Johan Theorin „Smuga krwi” - recenzja]
Nie każdy kryminał ze Skandynawii musi być od razu arcydziełem literatury detektywistycznej. Nawet jeżeli wyszedł spod pióra pisarza, któremu wcześniej nie przytrafiały się wpadki. W przypadku „Smugi krwi” Johan Theorin nie był chyba w stanie zdecydować się, co chce napisać - powieść obyczajową czy sensacyjną. W efekcie wyszła mu efemeryda, która zadowoli chyba tylko nielicznych.
Johan Theorin
‹Smuga krwi›
Opublikowana w Polsce przez Wydawnictwo Czarne debiutancka powieść szwedzkiego dziennikarza Johana Theorina „
Zmierzch” (2007) spotkała się ze znakomitym przyjęciem zarówno czytelników, jak i krytyków. Szwedzka Akademia Kryminału uznała ją nawet najlepszy debiut w kategorii „Dreszczowiec”. Jeszcze zacniejsze laury spadły na drugą książkę Skandynawa – „
Nocną zamieć” (2008), której przypadł w udziale między innymi Szklany Klucz, najbardziej prestiżowa nagroda od dwóch dekad przyznawana twórcom powieści detektywistycznych i thrillerów z krajów nordyckich (a więc Danii, Norwegii, Islandii, Szwecji oraz Finlandii). Trzeba przyznać, że wszystkie pochwały, których doczekał się Theorin były w pełni zasłużone. Także z tego powodu, że starał się on – i to z powodzeniem – odświeżyć nieco formułę klasycznego kryminału. Fabuły Szweda, w przeciwieństwie chociażby do książek duetu Maj Sjöwall i Per Wahlöö, Henninga Mankella, Stiega Larssona czy Jø Nesbo, cechowały się bowiem nie tylko mocną podbudową obyczajowo-psychologiczną, ale również pewną wartością dodaną – pierwiastkiem mistycznym, zaczerpniętym z opowieści ludowych, których pisarz nasłuchał się jako dziecko, kiedy spędzał wakacje u krewnych na Olandii (jednej z wysp Bałtyku). Musiały mu one głęboko zapaść w pamięć, skoro po wielu latach postanowił wplatać je w opowiadane przez siebie historie makabrycznych zbrodni. Problem polega jednak na tym, że każda formuła w którymś momencie zaczyna się wyczerpywać i kto wie, czy właśnie z tym nie mamy do czynienia przy okazji „Smugi krwi” (2010) – trzeciej książki z planowanego przez Theorina „Kwartetu olandzkiego”.
Najważniejsze dla fabuły powieści wydarzenia ponownie rozgrywają się na Olandii, ale jest jeszcze jeden wspólny mianownik, który łączy „Smugę krwi” z poprzednimi częściami cyklu – to postać starego Gerlofa Davidssona, który po śmierci jednej ze swoich bliskich przyjaciółek w Domu Opieki w Marnäs, postanawia opuścić ten przybytek i ostatnie lata (a może tylko miesiące) życia spędzić we własnym domu w Stenviku. Nie jest już tak sprawny jak kiedyś, dlatego dwa-trzy razy w tygodniu odwiedzają go pracownice opieki społecznej – przynoszą zakupy, pomagają w codziennych obowiązkach. Samotność jednak wcale nie doskwiera Gerlofowi. Nadeszła właśnie wiosna, więc do okolicznych domów i nowo wybudowanych willi przybywają miastowi, by odetchnąć świeżym, nadmorskim powietrzem. Jednymi z nowych sąsiadów są Larssonowie – Max to pisarz specjalizujący się w tworzeniu poradników, a jego żona Vendela, leczącą się z uzależnienia od lekarstw, wspiera go w tym dziele. Dawno temu mieszkała na wyspie, ale do tamtych czasów wraca z mieszanymi uczuciami, głównie dlatego, że jej dzieciństwo, które upłynęło pod znakiem apodyktycznego ojca, nie należało do najszczęśliwszych. Kurdinowie – Christer i piękna, choć po skandynawsku zimna, Marie – starają się trzymać na uboczu i nie wchodzić w bliższe relacje z sąsiadami (mimo że dają się zaprosić przez Vendelę na uroczystą kolację). Podobnie zachowuje się Per Mörner, który odziedziczył dom na wyspie po kuzynie swojej matki. To typowy facet po przejściach, któremu w tym samym czasie zwaliła się na głowę cała masa problemów.
Jego małżeństwo z Mariką rozpadło się już jakiś czas temu; eksżona zdążyła sobie w tym czasie poszukać nowego partnera (na dodatek majętnego), on natomiast ciągle jest sam. Z synem Jesperem nie potrafi znaleźć wspólnego języka; chłopiec, na co dzień mieszkający z matką i ojczymem w Kalmarze, całe dnie spędza głównie nad grami komputerowymi, nieskory jest do rozmów. Córka Pernilla – siostra-bliźniaczka Jespera – choruje na nowotwór; właśnie trafiła do szpitala, gdzie ma przejść serię badań, które pozwolą odpowiedzieć na pytanie, czy da się ją uratować i jakimi środkami. Jakby tego było mało, pewnego dnia dzwoni do Pera dawno niewidziany ojciec Gerhard. Rok temu przeżył on wylew i wciąż ma trudności z mówieniem i poruszaniem się. Z półsłówek wypowiadanych przez ojca Mörner rozumie tyle, że jego bliskiemu współpracownikowi Hansowi Bremerowi grozi coś ze strony niejakiego Martina Lucasa. Nazwiska te nie są Perowi obce, ale ze swoim rodzicielem nie utrzymywał stosunków przez długie lata (czy też raczej na odwrót), nie czuje się więc teraz zobowiązany do tego, by świadczyć mu jakąkolwiek pomoc. Rozmowa kończy się stwierdzeniem Gerharda, że pojedzie autobusem z Kalmaru do Ryd, gdzie w okolicach ma dwupiętrowy dom. Kolejny telefon jest już stamtąd – stary Mörner prosi syna, aby koniecznie po niego przyjechać i zabrał. Per, choć bardzo niechętnie, spełnia tę prośbę. Kiedy dociera na miejsce, zastaje drzwi otwarte, po krótkich poszukiwaniach znajduje ojca, który ma guza na głowie i ranę na brzuchu.
Chwilę później w budynku wybucha pożar. Perowi udaje się uratować Gerharda, ale w płonącym budynku pozostają inne osoby – najprawdopodobniej mężczyzna i kobieta, której wołanie słyszał Mörner. Jeśli wzrok go nie mylił, widział też uciekającego człowieka, być może tego, który podłożył ogień. Policja i straż pożarna nie ma bowiem wątpliwości, że pożar został sztucznie wywołany. Ale przez kogo? Ojciec Pera przez cały czas powtarza nazwisko Bremer – nie wiadomo jednak, czy ma on być ofiarą, czy też sprawcą całego zamieszania. Przeszukanie budynku odsłania tajemnicę Gerharda, który, jak się okazuje, od lat 60., jako Jerry Morner, zajmował się produkcją – mówiąc oględnie – filmów dla dorosłych. Był czołowym producentem pornografii na terenie Skandynawii i to jeszcze w czasach, gdy była ona w Szwecji prawnie zakazana. Per, nie mając teraz wyjścia, zabiera ojca ze sobą na Olandię. Nie jest z tego zadowolony, ponieważ zbliżające się święta wielkanocne mają spędzić z nim dzieci, a ostatnia rzecz, na jakiej mu zależy, to ich kontakt z niesfornym i nieprzewidywalnym dziadkiem. A to dopiero początek kłopotów Pera. Jak się bowiem okazuje, ktoś podąża śladem Gerharda/Jerry’ego; chcąc zapewnić ojcu bezpieczeństwo, Mörner musi odkryć, kto to jest i dlaczego tak bardzo zależy mu na tym, aby skrzywdzić starego człowieka…
Poprzednie powieści Theorina cechowała skomplikowana, ale bardzo precyzyjnie obmyślona fabuła; poszczególne wątki, nawet te z niekiedy dość odległej przeszłości, były ze sobą ściśle powiązane. W przypadku „Smugi krwi” po raz pierwszy zabieg ten pisarzowi się nie udał. Książka od samego początku rozchodzi mu się na dwie części i mimo prób znalezienia odpowiedniego spoiwa, do końca się to nie udaje. Motywem dominującym jest oczywiście śledztwo w sprawie ciał odnalezionych na pogorzelisku w Ryd, które odsłania zaskakujące, choć wcale nie tak bardzo szokujące, jak pewnie chciałby Theorin, fakty z przeszłości Gerharda Mörnera alias Jerry’ego Mornera. W tle natomiast pisarz prowadzi narrację dotyczącą życia – dawnego i teraźniejszego – Vendeli Larsson (z domu Fors). Tym sposobem rozwikłuje pewne, skrywane od lat, tajemnice Svenviku, nad którymi głowi się chociażby stary Gerlof Davidsson – problem w tym, że Theorin nie potrafi przekonująco powiązać ich z opowieścią o Mörnerze i jego ojcu. Fabuła toczy się zatem dwoma coraz bardziej oddalającymi się od siebie torami. Fakt, że ostateczne rozwiązanie zagadek znajduje swoje miejsce w kamieniołomie nieopodal domów wszystkich bohaterów, niewiele poprawia, a wręcz przeciwnie – zdaje się, w kontekście całości książki, zabiegiem dość rozpaczliwym.
Czego zabrakło Theorinowi tym razem? Jakkolwiek przekornie to zabrzmi – odpowiedniego klimatu i magii. Dlaczego przekornie? Ponieważ Szwed starał się, jak tylko mógł, w stopniu większym nawet niż w „
Zmierzchu” i „
Nocnej zamieci”, wprowadzić (czy też mówiąc precyzyjniej: zasugerować ich istnienie i wpływ na fabułę) na karty „Smugi krwi” elementy fantastyczne. Sprawdzało się to wcześniej znakomicie, teraz nie sprawdziło się wcale. Może dlatego, że zagadki, które pojawiały się w poprzednich powieściach cyklu, miały swój zaczątek – a potem też finał – w tym magicznym miejscu, jakim, jeśli wierzyć pisarzowi, musi być Olandia. Tym razem jednak stało się inaczej – stary Mörner nigdy wcześniej z wyspą nie miał nic wspólnego, a i młody, nie licząc spędzanych tam w młodości wakacji, niewiele. To, co dla rozwoju fabuły najważniejsze, dzieje się poza Olandią – w Ryd, Kalmarze i Malmö. Sytuacji pisarza nie poprawia też fakt, że sama intryga do najbardziej wyszukanych i absorbujących nie należy. Owszem, ludzie czasami popełniają zbrodnie ze znacznie błahszych powodów niż te przedstawione w książce Theorina, ale też nie wszystkie muszą później zainteresować czytelników. Trudno pozbyć się wrażenia, że skandynawski literat wyszedłby znacznie lepiej na tym, gdyby zamiast na siłę czynić ze „Smugi krwi” kryminał, uczynił z niej powieść psychologiczną-obyczajową. Bo te fragmenty, w których Per stara się dotrzeć do dawnych współpracowników ojca i zrozumieć, czym się kierowali, wstępując do seks-biznesu, są zdecydowanie najciekawsze. Szkoda tylko, że tak rzadkie.