Ostatnia książka Gustave’a Flauberta to celna krytyka dziewiętnastowiecznej klasy mieszczańskiej, a jednocześnie pewnego rodzaju manifest programowy. „Bouvard i Pécuchet” cierpi jednak na bardzo wyraźne braki wynikające z tego, że autorowi nie było dane dokończyć tej powieści i zmarł w trakcie prac nad nią.
Dwóch filistrów i sens życia
[Gustave Flaubert „Bouvard i Pécuchet” - recenzja]
Ostatnia książka Gustave’a Flauberta to celna krytyka dziewiętnastowiecznej klasy mieszczańskiej, a jednocześnie pewnego rodzaju manifest programowy. „Bouvard i Pécuchet” cierpi jednak na bardzo wyraźne braki wynikające z tego, że autorowi nie było dane dokończyć tej powieści i zmarł w trakcie prac nad nią.
Gustave Flaubert
‹Bouvard i Pécuchet›
Zacznijmy od końca, czyli od eseju Antoniego Sygetyńskiego o twórczości autora „Madame Bovary”. Jak stwierdza na samym początku, Flaubert „umarł na literaturę”; na szczęście dla nas, zdążył przed swoją śmiercią napisać większą część „Bouvarda i Pécucheta”. Obszerny esej Sygetyńskiego bardzo szczegółowo przedstawia kolejne powieści francuskiego autora, nie szczędząc im pochwał i krytyki. Najsłabiej ze wszystkich wypada powieść ostatnia, której „brak klucza do rozwiązania zagadki, jaką sobie autor postawił”. Polski wydawca, mimo braku zakończenia, postarał się uzupełnić ten brak zapiskami z rękopisów autora; pokazują nam one plan Flauberta i specyficzną klamrę kompozycyjną, która ostatecznie udowadnia nam całkowity brak sensu działań dwójki głównych bohaterów. Jednocześnie, jak słusznie zauważa Sygetyński, „ani ten dowcip, ani cały naukowy ładunek, jaki Flaubert włożył na barki swych manekinów, nie są w stanie ocalić powszedniości pomysłu, który jest powtórzeniem dawno już zużytych nauk moralnych w formie dialogu”.
Czy ta krytyka dwójki głównych bohaterów i całej powieści jest uzasadniona? Po części tak. Bouvard i Pécuchet, dwaj kopiści, poznają się zupełnym przypadkiem na ulicy i od samego początku zaczynają darzyć się sympatią. Pierwszy rozdział, opisujący ich przyzwyczajenia i skontrastowane osobowości stanowi interesujący początek, po którym nie wiemy jeszcze, czego oczekiwać. Początek, warto zauważyć, który daje pewne nadzieje na rozwój bohaterów. Nic takiego jednak nie następuje. Obdarowani spadkiem, przyjaciele decydują się porzucić pracę kopistów i zamieszkać na wsi.
Od tej chwili stają się „manekinami”, o których pisał Sygetyński. W powszechnej wiejskiej nudzie zaczynają dręczyć ich pytania o cel istnienia:
– Gdyby nasz świat z kolei dał susa w bezmiar, obywatele gwiazd nie przejęliby się tym bardziej niż my w tej chwili. Podobne myśli działają na duszę pokrzepiająco. – Jaki jest cel tego wszystkiego? – Być może, nie ma żadnego celu. – Jednakże…
W tym „jednakże” zawiera się cała istota powieści. Obaj z pasją oddają się kolejnym poszukiwaniom i studiom, starając się odnaleźć jakiś sens we własnej, niespodziewanie pustej egzystencji. Ze względu na przymioty intelektu (którego los i autor im poskąpili, czyniąc z nich typowych przedstawicieli francuskiej klasy mieszczańskiej nie mających pojęcia, co zrobić ze swoją wolnością wywalczoną przez rewolucję), każdy nowy pomysł, każda nowa idea bardzo szybko przekształca się z fascynującego pomysłu w coś całkowicie karykaturalnego. Opierając się na rozmaitych traktatach naukowych, często zupełnie przestarzałych, przyjaciele podejmują się rolnictwa, ogrodnictwa, archeologii, geologii i dziesiątek innych zajęć, które mają zapewnić im rozrywkę oraz poczucie celu. Niestety, za każdym razem po pewnym czasie w ich zainteresowania wkrada się nuda, a lektura kolejnych książek naukowych (obalających dotychczasowe podstawy ich wiedzy) całkowicie zniechęca obu do dalszego zajmowania się daną dziedziną.
Bouvard i Pécuchet umiejętnie zrażają do siebie wszystkich sąsiadów. Uznający się bezustannie za specjalistów w różnych dziedzinach stwarzają konkurencję wobec miejscowego lekarza swoimi cudownymi metodami leczniczymi, irytują swoją gospodynię bezbożnymi praktykami, utrzymując znajomości z podejrzanymi ludźmi zniechęcają do siebie mieszczan, a głosząc radykalne hasła stają się przeciwnikami arystokracji i porządku publicznego. Ich pozycja wśród miejscowych nie jest zresztą stała: z zagorzałych przeciwników Kościoła stają się nagle gorliwymi neofitami, którzy zaczynają nawracać pozostałych. Po pewnym czasie wracają zresztą do sceptycyzmu i otwarcie podważają prawdy głoszone przez proboszcza.
Każda kolejna fascynacja dwóch byłych kopistów jest taka sama, nawet jeśli jej początki są zupełnie inne, a proces zdobywania wiedzy odmienny. W efekcie książka, choć ironiczna w swoim wydźwięku, staje się prędko wyjątkowo monotonna. Dyskusje między przyjaciółmi stanowią pozbawione polotu przerzucanie się cytatami z kolejnych książek, które Flaubert sam czytał w ramach przygotowań do tworzenia każdej ze swoich powieści. Przy braku jakiejkolwiek poważniejszej i wciągającej fabuły (kolejne perypetie ogarniętych szałem poszukiwania celu w życiu przyjaciół w dużej mierze unoszą się w pustce, a kilka odniesień do przemian politycznych dziewiętnastowiecznej Francji stanowi jedynie tło ich intelektualnych „zmagań”) lektura powieści prędko zaczyna nudzić. Nie sposób pozbyć się wrażenia, że zamiast wykorzystać swoją wiedzę w jakiś bardziej interesujący sposób, Flaubert po prostu zarzuca nas kolejnymi tytułami i wywodami naukowymi; bohaterowie przekształcają się stopniowo w postaci, których jedynym celem jest zacytować odpowiedni ustęp i posprzeczać się ze sobą, podkreślając tylko złudność i bezsens podjętych przez nich poszukiwań.
Istotnie powieści brakuje dopracowania, ale „klucz” do jej rozwiązania jest wyjątkowo oczywisty: Flaubert wyśmiewa wszelkie próby odnalezienia sensu w życiu, które wg niego nie ma absolutnie żadnego sensu. W efekcie wszelkie działania Bouvarda i Pécucheta są skazane na porażkę – po części ze względu na przymioty ich charakteru, po części przez decyzję autora, by uwypuklić absurdalność takich poszukiwań. Można się z Flaubertem zgadzać lub nie, można się spierać, że poszukiwanie celu jest samo w sobie celem. To chyba jej największa zaleta – fakt, że zmusza nas do zastanowienia się nad tym, do jakiego stopnia sami przypominamy dwójkę głównych bohaterów i czy nie skończymy przypadkiem tak samo jak oni.
Zrecenzować książkę Flauberta z perspektywy współczesnego czytelnika, wydobyć z niej to, co uniwersalne, zaktualizować sensy - to jest jak najbardziej godne pochwalenia. Tak samo zresztą jak i powstrzymane się od oceny procentowej.
Wątpliwości za to przysparza przyporządkowanie gatunkowe - może jednak lepiej "powieść XIX-wieczna" lub "obyczajowa"? Ale to chyba taka ogólna uwaga, nie tylko przy tym tekście, ale także przy innych, przy których z "mainstreamu" robi się pascalowska kulę, której środek jest wszędzie, a powierzchnia nigdzie.