Tematyka teologiczna zawsze zajmowała w twórczości Philipa Dicka bardzo ważne miejsce. W ostatnich latach życia to właśnie poszukiwaniu jedynego prawdziwego Boga poświęcił swój umysł i talent. Nim jednak mogła powstać trylogia „Valis”, Dick musiał przejść etap długich i nie zawsze owocnych eksploracji. Jednym z jego efektów jest powieść „Druciarz Galaktyki” – znacznie jednak więcej niż katolicyzmowi, zawdzięczająca gnostyce i zoroastryzmowi.
Odwieczna walka Dobra i Zła
[Philip K. Dick „Druciarz Galaktyki” - recenzja]
Tematyka teologiczna zawsze zajmowała w twórczości Philipa Dicka bardzo ważne miejsce. W ostatnich latach życia to właśnie poszukiwaniu jedynego prawdziwego Boga poświęcił swój umysł i talent. Nim jednak mogła powstać trylogia „Valis”, Dick musiał przejść etap długich i nie zawsze owocnych eksploracji. Jednym z jego efektów jest powieść „Druciarz Galaktyki” – znacznie jednak więcej niż katolicyzmowi, zawdzięczająca gnostyce i zoroastryzmowi.
Philip K. Dick
‹Druciarz Galaktyki›
„Druciarz Galaktyki” po raz pierwszy wydany został w Polsce w połowie lat dziewięćdziesiątych (nosił wówczas nieco inny tytuł: „Galaktyczny druciarz”). Sześć lat później Dom Wydawniczy Rebis ponownie sięgnął po tę właśnie powieść autora „Słonecznej loterii”. Tym razem jednak ukazała się ona nie tylko pod nowym szyldem, ale również w nowym – dodajmy: lepszym – tłumaczeniu. Książka, napisana przez Dicka w ciągu kilku miesięcy przełomu lat 1967-68, ukazała się w znakomitym dla autora roku 1969. Znakomitym, ponieważ przynoszącym również jedno z licznych arcydzieł tego pisarza – „Ubika”. „Druciarz…” w hierarchii powieści Amerykanina nie zajmuje może aż tak ważnego miejsca, ale na pewno jest pozycją godną uwagi. I to z dwóch względów. Po pierwsze: z uwagi na wątki teologiczne stanowi swoisty most łączący wcześniejsze o cztery lata „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha” z późniejszym o lat dwanaście – jeśli weźmiemy pod uwagę rok wydania, a nie powstania (1978) – „Valisem”. Po drugie natomiast: ponieważ jest to proza bardzo dobra, niezwykle finezyjna i wciąż zaskakująca niepowtarzalnymi, nawet jak na Dicka, pomysłami.
Bohaterem powieści jest życiowy nieudacznik Joe Fernwright. Opuszczony przez gardzącą nim żonę, kobietę bardzo inteligentną i pewną siebie, mieszka w samotności i popada w coraz głębszą depresję. Klaustrofobiczne mieszkanie i biuro, do którego przychodzi, aby spędzać czas przed monitorem komputera na grze w odgadywanie idiotycznych tłumaczeń tytułów książek i filmów – to praktycznie cały jego świat. Utrzymuje się z wypłacanego przez rząd niewielkiego zasiłku dla weteranów - pieniędzy wystarcza jednak jedynie na wegetację, bowiem państwo każe sobie płacić (i to niemało) za najdrobniejszą nawet usługę. Proceder ten przybiera tak duże rozmiary, iż pewnego dnia Fernwrightowi przychodzi do głowy pewna arcyciekawa myśl: „Nasze społeczeństwo stanowi idealną formę rządów. Prędzej czy później wszyscy zostają wyrolowani”. Te dwa zdania niezwykle trafnie charakteryzują ziemską rzeczywistość stworzoną przez Dicka na kartach „Druciarza…”. Ustrój, który zapanował na Ziemi po trzeciej wojnie światowej (to stały motyw w twórczości autora „Bożej inwazji”), to bowiem dość specyficzna mieszanka totalitaryzmu z socjalizmem. Obywatele poddani są całkowitej inwigilacji, praktycznie każdy ich ruch, każda rozmowa telefoniczna, każda czynność jest monitorowana.
Fernwright, chociaż znalazł się na dnie, pamięta jeszcze doskonale lepsze czasy. Jego rozgoryczenie potęguje fakt, iż posiada fach, który czyni go jedynym specjalistą w swojej dziedzinie – jest naprawiaczem ceramiki. Problem w tym, że na jego usługi nie ma żadnego zapotrzebowania. To kolejny powód do załamania psychicznego. I kiedy wydawałoby się, że nie wydarzy się już nic, co mogłoby wyciągnąć go z mroków przygnębienia, Joe odbiera w biurze niecodzienną wiadomość: „Potrzebuję cię, naprawiaczu. Zapłacę.” Kwota, która wchodzi w rachubę jako pensja za wykonaną pracę, jest niebagatelna – po przeliczeniu na dolary okazuje się, że Fernwright nie byłby nawet w stanie doliczyć się zer, które następują po pierwszej cyfrze. Wkrótce potem okazuje się, że nadawcą wiadomości jest niejaki Glimmung, kosmita pochodzący z Planety Oracza (tak w slangu określa się Syriusza pięć). Sposób, w jaki nowy znajomy Joego komunikuje się z nim oraz postać, w jakiej mu się po raz pierwszy objawia – dają wiele do myślenia. Chociaż Dick nie mówi tego wprost, a w niektórych miejscach nawet częściowo ustami swoich bohaterów stara się temu zaprzeczyć, można odnieść wrażenie, iż Glimmung jest istotą boską, a przynajmniej obdarzoną pewnymi ponadnaturalnymi cechami. W niczym jednak nie przypomina owych boskich inkarnacji, które pojawiają się w późniejszych powieściach autora „Boskiej inwazji”. Dlatego też kosmity w żaden sposób nie można utożsamiać z Bogiem katolickim.
Czego Glimmung oczekuje od Joego? Zresztą nie tylko od niego; Fernwright jest bowiem, jak się okazuje, jedynie maleńkim trybikiem w ogromnym planie zamierzonym przez kosmitę, który ma na celu wydobycie z przepastnych głębi syriuszańskiego Mare Nostrum zatopionej przed laty Heldskalli – starożytnej świątyni. Potrzebuje do tego całego zastępu specjalistów z każdej dziedziny. Joe, jedyny w całej kosmicznej menażerii Ziemianin, ma być odpowiedzialny za łatanie starożytnej ceramiki zatopionej wraz ze świątynią. Szybko się jednak okazuje, że Glimmunga łączy z Ziemianinem znacznie więcej – o czym dobitnie przekonuje ich tajemnicza Księga Kalendów, tworzona przez jedną z licznych ras zamieszkujących Planetę Oracza. Dick stawia w „Druciarzu Galaktyki” wiele pytań dotyczących istoty boskości, stara się jednak również nie udzielać na nie odpowiedzi. Dlatego niekiedy może się wydawać, iż powieść jest jakby na siłę udziwniona. Wrażenie to dodatkowo wzmacnia religijna symbolika, po którą pisarz sięga w „Druciarzu…” nader chętnie. Nie brak tu odwołań do Apokalipsy św. Jana, ale przede wszystkim do gnostycyzmu i zoroastryzmu. Świat wykreowany przez Dicka jest światem, którym rządzą zaledwie dwie siły: teza i antyteza, Dobro i Zło, prawda i kłamstwo, jasność i ciemność – długo by jeszcze można wymieniać – toczące ze sobą odwieczną walkę o panowanie we Wszechświecie. Jedynie przypadkiem świadkiem kolejnego starcia, do którego doszło na Planecie Oracza, stał się Joe Fernwright – narzędzie w ręku jednej z tych sił. Ale której?
Pomimo bardzo poważnej, religijnej wymowy „Druciarza…”, jest to również jedna z najzabawniejszych powieści Dicka. Takiej dawki humoru sytuacyjnego i słownego nie ma w żadnej innej jego książce. Sceny dyskusji Joego z własnym łóżkiem, jak również dywagacje, w jakie wdaje się z zainteresowanym teologią Willisem, syriuszańskim robotem podarowanym Fernwrightowi do pomocy przez Glimmunga, należą do najświetniejszych w całej twórczości Dicka. Nie da się jednak ukryć, że wiele akcentów humorystycznych to mniej lub bardziej zawoalowana krytyka amerykańskiej mentalności i sposobu bycia, a przede wszystkim wszechobecnej komercjalizacji, nie oszczędzającej nawet życia duchowego. I tutaj Dick na swój sposób wyprzedził czas. To, o czym pisał ponad trzydzieści lat temu, powoli bowiem staje się rzeczywistością – naszą rzeczywistością… Jeżeli więc niegdyś krytycy pisarza uważali jego literackie pomysły za wykwit chorego (schizofreniczno-paranoidalnego) umysłu, to należałoby sobie zadać z trwogą pytanie: w jakim my świecie żyjemy?