Esensja czyta: Kwiecień 2013 [ - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl
„Planeta Kaukaz” Wojciecha Góreckiego to dość problematyczna książka. Z jednej strony widać wyraźnie, jak wiele pracy autor włożył w nie zawsze bezpieczne wędrówki po tym rejonie i żmudne zdobywanie wiedzy na jego temat. Tym razem (w przeciwieństwie do „ Toastu za przodków”) Górecki nie zapuszczał się w regiony Armenii, Gruzji czy Azerbejdżanu. Nie musiał, bo barwne życie, codzienność i kultura północnych ludów w zupełności mu wystarczyły. Zresztą sam podział całego Kaukazu na północny i południowy jest tworem sztucznym i umownym. Te abstrakcyjne terminy przywiedli w góry najeźdźcy – Rosjanie. W „Planecie” czytamy wiele na temat terytoriów, które w dużej mierze znajdują się w granicach Federacji Rosyjskiej. Nie umniejsza to jednak ich etnicznej i kulturowej różnorodności. Opisy życia codziennego Czeczenów, Inguszów, Dagestańczyków, Osetyńców, Czerkiesów i samych Rosjach wydają się główną zaletą książki. Jednak nawet bogata wiedza i liczne doświadczenia na niewiele się zdają, jeśli autor nie potrafi ich odpowiednio przedstawić. I tu wychodzi na jaw największy kłopot z „Planetą Kaukaz”. Styl Góreckiego jest zdecydowanie mało przekonujący; choć pisze poprawnie, to jednak nie porywa. Kolejne odwiedzane przez niego miejsca zostają przedstawione wyjątkowo pobieżnie: rys geograficzny, rys historyczny, jedna czy dwie historie związane z napotkanymi miejscami czy osobami, jakaś anegdotka i to właściwie wszystko. Na szczęście między poszczególnymi rozdziałami zamieszczono krótkie notatki poczynione przez autora, dotyczące zmian, jakie zaszły na Kaukazie od pierwszego wydania książki (w 2002 roku) do ostatniej, trzeciej już reedycji. Jednak wydaje się, że cała „Planeta” pozostaje wierna swojemu tytułowi – choć zaprezentowane miejsca i ludzie należą do niezwykle oryginalnych, nie wzbudzają w czytelniku żadnych większych emocji ani szczególnego zainteresowania tematem (nie mogę się tu powstrzymać przed porównaniem do „ Wież z kamienia” Jagielskiego, nawet jeśli reportaże Góreckiego wyraźnie kładą akcent na zupełnie odmienne elementy kaukaskiego życia). Insygnia…” przypominają trochę „Grę Endera” skrzyżowaną z „Harrym Potterem” – z przewagą, niestety, tego drugiego. Piszę „niestety”, bo bardzo chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o pozaświatowych, bezkrwawych wojnach, w których biorą udział nastolatki, ale zamiast tego autor serwuje nam głównie opisy międzyszkolnych rozgrywek, które nie wypadają równie interesująco co w cyklu J.K. Rowling. Co więcej, nawet postaci wydają się częściowo zapożyczone z powieści angielskiej autorki, uważny czytelnik może znaleźć tu i odpowiednik Hermiony, i Severusa Snape’a. Za to główny bohater w porównaniu z Harrym wypada zdecydowanie mniej sympatycznie, to agresywny nastolatek, o którym jedna z postaci mówi w pewnym momencie, że jego najlepszą cechą jest „chęć rzucania się wrogom do gardeł”. Hm… Rozumiem, że dzieciaki są tu szkolone do walki, ale mimo to taka pochwała w książce dla młodzieży wydaje mi się wątpliwa moralnie. Niemniej, książkę da się czytać z pewną przyjemnością, akcja biegnie wartko, a zwolennicy okołopotterowych klimatów oraz humoru niewysokich lotów (ulubioną rozrywką bohaterów jest tu zmuszanie kolegów do szczekania, gdakania, bekania itp.) mogą być zadowoleni. Jakiś czas temu spodobały mi się „Cienie na Księżycu” będące sympatycznym retellingiem baśni o Kopciuszku w realiach okołojapońskich. „Królestwo łabędzi” to debiutancka książka Marriott – i tę debiutanckość poniekąd tu widać. W porównaniu do „Cieni…” „Królestwo…” jest prościutkie – fabularnie to właściwie bardziej rozbudowane opowiadanie niż wielowątkowa powieść, brakuje też „Królestwu…” tego, co w „Cieniach…” zauroczyło mnie najbardziej, czyli ciekawej scenerii, gdyż w swojej pierwszej książce autorka ograniczyła się do najbardziej typowej, pseudośredniowiecznej scenerii fantasy. Niemniej, mimo pewnej naiwności oraz braku większych zaskoczeń (całość po baśniowemu jest bardzo przewidywalna), debiutancka książka Marriott ma sporo uroku. Prościutkie postaci spełniają swoją rolę, złych łatwo nie lubić, dobrym można kibicować. Czyta się to lekko i z przyjemnością, a zastrzeżenia budzi właściwie tylko drewniany wątek romansowy. Nie polecam jakoś szczególnie, bo znam lepsze książki młodzieżowe, ale z drugiej strony czytałam już też sporo słabszych. Niedawno na ekranach kin gościła ekranizacja tej książki, więc sięgnęłam po nią z pewną taką nieśmiałością (cytując klasykę). Zastanawiałam się, jak film wpłynie na odbiór treści i jak bardzo może się różnić od oryginału. Okazało się, że w moim przypadku słowo pisane i obraz nawzajem się przeniknęły i stworzyły całość, mimo pewnych zgrzytów. Trudno powiedzieć czy jest to na minus wobec książki czy też na plus. Na pewno powieść ma mocniejsze zakończenie, nie w sensie „flaków i krwi”, tylko przemiany głównego bohatera. Drobne różnice sprawiają, że książka smakuje lepiej, kiedy się je zauważa i porównuje z filmem. Sama historia jest z gatunku tych, które lubimy – zwyczajny (ale nieprzeciętny) człowiek postawiony w niezwyczajnej sytuacji. W pewien sposób mu kibicujemy, ale nie jestem pewna czy lubimy. Może jednak dzięki tej naszej skrywanej antypatii wobec Rogera powieść czyta się dobrze, lekko i przyjemnie, pomimo sytuacji rodem z filmów Rodrigueza i Lyncha – one są w książce, twórcy filmu tego sami nie wymyślili. Podsumowując, Jo Nesbø potrafi zaciekawić czytelnika, nawet kiedy ten wie, jak to wszystko się skończy. A jeśli ktoś nie oglądał filmu, to bym bardziej lektura powinna mu sprawić sporo frajdy. Najlepsza z trzech przeznaczonych dla młodszego odbiorcy książek, jakie ostatnio przeczytałam. Przy czym, co ciekawe, bohater „Księcia” przypomina w dużym stopniu bohatera „Insygniów…” (jest równie wyszczekany i niepokorny, choć na szczęście mniej agresywny), jednak to, co w „Insygniach…” irytowało, w „Księciu” wypada sympatycznie i zabawnie. Sporo tu humoru, sporo też zwrotów akcji (z wyjątkiem jednego dobrze uzasadnionych), a i sam pomysł uważam za – jak na młodzieżówkę – dość oryginalny, zamiast magii i mniej lub bardziej czarodziejskich przygód dostajemy bowiem polityczną intrygę. Polecam. „Niuch” należy do dyskowego podcyklu o Straży Nocnej i zdecydowanie można go polecić wielbicielom tegoż – dla osób niezaznajomionych z tematem może być odrobinę hermetyczny. Chociaż z drugiej strony każdy chyba zrozumie wątek dotyczący przygód twardego gliniarza, który na wakacjach (a więc w obcym miejscu i środowisku) rzuca się z głową w rozwiązanie tajemnicy pewnego morderstwa. Fabuła jest rodem z najlepszego filmu przygodowego, wliczając w to malowniczy pościg nocą po wzburzonej rzece. Jednocześnie dostajemy solidny materiał do przemyśleń na temat niewolnictwa, praw człowieka, uznawania kogoś za istotę ludzką oraz problemu, na ile policjant może złamać prawo, żeby – paradoksalnie – prawo chronić. Co wrażliwszych czytelników należy uprzedzić, że – dość nietypowo dla Pratchetta – „Niuch” zawiera wiele odniesień do kupek i innych wydzielin ciała. Generalnie wielbię Pratchetta i wielbię polskie przekłady Piotra W. Cholewy, a do tego komendant Vimes należy do grona moich ulubionych bohaterów. Sięgnęłam więc po „Niucha” ochoczo (mimo, że w papierze), przeczytałam szybko i z przyjemnością, jaką zawsze mam czytając książki z serii należącej do Świata Dysku. To co jednak najbardziej lubię i co jest również obecne w kolejnej odsłonie przygód komendanta Straży Nocnej, to słodko-gorzkie uwagi na temat życia jako takiego, ubrane w komediową szatkę, ale niezwykle poważne w swojej wymowie, tym razem na temat rozumienia co jest dobre a co złe i o obojętności dobrych ludzi 1). Jest też sporo, jak na Pratchetta, przaśności dotyczącej głównie produktów przemiany materii, którymi szalenie jest zainteresowany syn komendanta (lat 6). Przy wszystkich pozytywach jakie ze sobą niesie ta książka, mam poczucie, że tym razem historia jest mniej spójna, bardziej rwana i że gdzieś po drodze pewne rzeczy nie zostały dopowiedziane. 1) But there is another kind of evil which we must fear most, and that is the indifference of good men. – „The Boondock Saints”, 1999
|