Książki o Rosji, szczególnie takie, które oferują niecodzienne spojrzenie na ten kraj, wydają się być na czasie. W „Rosji i narodach” Wojciecha Zajączkowskiego możemy przeczytać bardzo dużo o państwie, które na przestrzeni swojej wielowiekowej historii bardzo rzadko składało się wyłącznie z jednego, ściśle rosyjskiego narodu.
Nie ma imperium, jest Rosja
[Wojciech Zajączkowski „Rosja i narody. Ósmy kontynent. Szkic dziejów Eurazji” - recenzja]
Książki o Rosji, szczególnie takie, które oferują niecodzienne spojrzenie na ten kraj, wydają się być na czasie. W „Rosji i narodach” Wojciecha Zajączkowskiego możemy przeczytać bardzo dużo o państwie, które na przestrzeni swojej wielowiekowej historii bardzo rzadko składało się wyłącznie z jednego, ściśle rosyjskiego narodu.
Wojciech Zajączkowski
‹Rosja i narody. Ósmy kontynent. Szkic dziejów Eurazji›
Nim pewien dziobaty Gruzin przekształcił się ze współpracownika Lenina i Ludowego Komisarza do Spraw Narodowości w „kata milionów, upiora domów”, wniósł on jedyny w swoim życiu (jak określił to pewien znajomy Rosjanin) wkład w ideologię radziecką dzięki pracy na rzecz praw narodów Rosji (deklaracja których została opublikowana krótko po rewolucji październikowej). Struktura federalistyczna Rosji Sowieckiej, która wyklarowała się po zakończeniu wojny domowej, wojny z Polską oraz po podpisaniu traktatu Ryskiego (1921) bazowała w dużej mierze właśnie na ideach wysuniętych jeszcze w 1918 przez Stalina. I to ona, według Jerzego Borzęckiego, stanowiła główny element pozwalający na w miarę pokojowy rozpad ZSRR w 1991.
Pokuszę się o stwierdzenie, że to właśnie rok 1991 stanowi u Zajączkowskiego najsłabszy element całej analizy. Nie dlatego, by opisane przyczyny końca radzieckiego imperium były pobieżnie nakreślone, a opis jego przebiegu przedstawiony zbyt mało wnikliwie (wszak nie to stanowiło sedno książki), ale dlatego, że owe kilka stron poświęconych wydarzeniom ostatnich dwudziestu lat zupełnie nie współgra z wcześniejszymi rozdziałami. Oczywiście rozumiem, że pierwszy szkic książki powstał dwadzieścia pięć lat temu, a pierwsze wydanie książki ujrzało światło dzienne w 2009 roku, nie zwalnia to jednak autora z konieczności uaktualnienia i wzbogacenia swojego dzieła o nieco bardziej aktualne obserwacje. Niestety, to, co dostajemy na ostatnich stronach, nie zadowala. I jest to największy mankament książki. Ale skoro już się z nim uporaliśmy, pora przejść do pozytywów. Tych, na szczęście, jest o wiele więcej.
Jednym z podtytułów książki Zajączkowskiego jest sformułowanie „Szkic dziejów Eurazji”. To chyba właśnie ono, o wiele bardziej niż tytuł czy też drugi podtytuł („Ósmy kontynent”) najlepiej oddaje sedno całości. Mniejsza już o ten nieszczęsny szkic (który merytorycznie prezentuje się o wiele lepiej niż szkicem nienazwane
„Imperium peryferii” Kagarlickiego), bardziej chodzi o „dzieje Eurazji”. Widać to najbardziej w pierwszym rozdziale, kiedy Ruś, a właściwie Wielki Step łączący Europę i Azję, znalazł się pod panowaniem Mongołów. To właśnie step (sięgający od Ukrainy aż po Mongolię) był, według Zajączkowskiego, głównym elementem stanowiącym o wyjątkowości całego obszaru, który później wszedł w skład imperium rosyjskiego. Jednak nim to nastąpiło, dominującą rolę dziejową odgrywali tam koczownicy. Nie bez znaczenia dla późniejszego rozwoju Rosji był fakt, że główne centrum późniejszego zjednoczenia ziem ruskich znajdowało się poza Wielkim Stepem: rola ta nie przypadła wcale Kijowowi, zdobytemu i złupionemu w XIII wieku, ale właśnie Moskwie. Mimo że miasto w równym stopniu co inne większe ośrodki cierpiało z powodu licznych najazdów, to jednak, nigdy nie stanowiło ono centrum porównywalnego z Kijowem, Riazaniem czy Czernihowem. Mniejszej Moskwie po prostu łatwiej było się podnieść na nogi niż wielkim kupieckim miastom.
O ile autor trzyma się z grubsza chronologii, to jednak w wielu późniejszych rozdziałach, szczególnie tych opisujących nowożytny rozwój Rosji i Imperium, poczyna sobie nią dość swobodnie. Taka już uroda eseju historycznego, do którego to gatunku sam Zajączkowski zalicza swoją książkę. Możemy więc w rozdziale drugim przeczytać nie tylko o kształtowaniu się (jeszcze wtedy) moskiewskiej państwowości, ale też o zajmujących wiele stuleci migracjach ludności, zarówno rosyjskiej, jak i nie-rosyjskej. Owo miejscowe zaburzanie chronologii jest w pełni uzasadnione także treścią. Pozwala to także uniknąć problemów natury technicznej: zamiast skupiać się na każdym napotkanym przez rozrastającą się Rosję narodzie, Zajączkowski może z łatwością prześlizgnąć się między nimi, wspom inając tu o Kozakach, tam o Polakach i Litwinach, a jeszcze gdzieś indziej o Baszkirach i plemionach kaukaskich. I choć narody odgrywają kluczową rolę w historii rozrastającej się Rosji, to niemożliwe by było pisać o nich bez chociażby ogólnego naszkicowania dziejów samego Imperium.
Tu trzeba przyznać, że Zajączkowskiemu udała się sztuka pisania o Rosji i jej historii bez popadania w sztampę czy powielania schematów. Nawet jeśli niekiedy tytułowe narody znikają z naszego pola widzenia, to możemy być pewni, że dzieje się to tylko na chwilę, w celu nakreślenia odpowiedniego, imperialnego tła. Jednym z kluczowych argumentów przewijających się przez całą książkę jest problem znalezienia złotego środka między rosyjskością, imperializmem i rolą innych narodów w historii Cesarstwa (a później także Związku Radzieckiego). Oczywiście miejsca nie starczyło dla wszystkich, jednak Zajączkowski postarał się o to, by przedstawić w miarę obszerny ich przekrój, od europejskich (Polacy, Finowie, Ukraińcy) po azjatyckie (Baszkirowie, Kazachowie czy niegdyś potężni Mongołowie). Przyjęta przez autora perspektywa sprawia, że znajdziemy w „Rosji i narodach” wiele ciekawych, mało znanych szczegółów, których ze świecą szukać w innych, z reguły rosyjskocentrycznych historiach Rosji.
Choć przeszło sto lat temu Siergiej Witte, jeden z rosyjskich mężów stanu początku XX wieku, mógł powiedzieć „Nie ma Rosji, jest imperium”, dziś o wiele słuszniejszym wydaje się stwierdzenie „Nie ma imperium, jest Rosja”. I nic nie wskazuje na to, by w najbliższej przyszłości miało się to zmienić.