Zaniepokojonych brakiem krótkich recenzji uspokajamy: oto wrażenia z dziesięciu majowych lektur.
Zaniepokojonych brakiem krótkich recenzji uspokajamy: oto wrażenia z dziesięciu majowych lektur.
Literatura i owszem, kobieca, ale już niekoniecznie dla młodszych panienek ze względu na wyczuwalną dawkę okrucieństwa. Co więcej – literatura zaskakująco dobra jak na produkt reklamowany frazą „Miłosne opowieści wampiryczne”. W środku znalazło się bowiem pięć przyzwoitych, całkiem oryginalnych opowiadań, dalekich od spodziewanej po takim zbiorku ckliwej sztampy à la „Zmierzch”.
Już rozpoczynająca zbiór „Nawiedzona miłość” Cynthii Leitich Smitch jest przyjemna, serwując – i owszem – wampira-nastolatka, ale do kompletu dorzucając też ducha oraz mroczną tajemnicę z przeszłości. Tradycyjnie nie zawodzi Tanith Lee i jej „Dobre maniery”, z mniej konwencjonalnym podejściem do wampiryzmu i ładnie skonstruowaną postacią głównej bohaterki. Trochę gorzej radzi sobie Richelle Mead, opisując w „Świetle księżyca” bunt wampirzej nastolatki i ucieczkę z rządzonego przez wampiry miasta z przypadkowo poznanym zwykłym człowiekiem, jednak wyłaniający się z czasem koncept przepowiedni rekompensuje niedostatki takich sobie realiów. Podobnie jest z „Przemienioną” Nancy Holder – opowiadanie startuje jako marna, apokaliptyczna sztampa, ale nadrabia to niezbyt tuzinkową konstrukcją wątku romantycznego (ich dwóch i ona, piąte koło u wozu). Z całego zbioru najmocniej wybijają się jednak „Żarłoczne” Rachel Vincent. Zamiast bohaterów ssących krew mamy tu nastoletnią syrenę, żywiącą się siłami witalnymi, i jej nastoletnią przyzwoitkę, rzadko spotykaną w literaturze leanan sídhe, czyli coś w rodzaju wampira energetycznego żywiącego się na artystach, których w zamian czyni geniuszami.
Reszta tekstów jest z różnej przyczyny słaba. „Bursztynowy dym” Kristin Cast irytuje naiwną, niezbyt umiejętną stylizacją bohaterki na roztrzepaną siksę i wrzuceniem do jednego wora zbyt dużej ilości skrobanej zewsząd sztampy (wampiryczny romans, seryjny zabójca z przedmieścia, demon na wolności, Furie, etc). „Martwy tropiciel” Rachel Caine jest niezamierzoną groteską, serwującą pozbawione sensu realia (ludzie z małego miasteczka są praktycznie niewolnikami wampirów, nawet piwa im pić nie wolno, żeby smak krwi się nie zmienił, ale bohater nie dość, że z własnej woli tam wrócił, to jeszcze stawia się ojcu, który chce ożywić armię zombie i wytłuc wampiry. Albowiem gdyż tak) i wyglądającą na wyrwany z jakiejś większej całości kawałek. Natomiast „Wolna” Claudii Grey, niestety zamykająca antologię i nieco psująca przez to odbiór całości, ma i koślawą psychologię postaci, przez co ciężko polubić tam kogokolwiek, i nużąco „modną” tematykę (niewinna kolorowa była niewolnica i biały arogancki krwiopijca), i bezsensowne zakończenie, podane bez ikry i jakby bez przekonania.
Ogólnie jednak „Nieśmiertelni” bez problemu potrafią zapewnić kilka chwil przyjemnej rozrywki.
Wprawdzie głównym bohaterem „Wesołego kaszkiecika” nie jest Gapiszon tylko Zyzio, ale charakterologicznie postacie te specjalnie się nie różnią, więc lektura nowej książki Bohdana Butenki jak zwykle rozbawi nas do łez. Podobno śmiech to zdrowie, ale w „Wesołym kaszkieciku” nie zawsze to się potwierdza. Znaleziona przez Zyzia w lesie czerwona czapeczka w czarną kratkę wywołuje bowiem sporo zamieszania. Szybko się też przekonujemy, że nie jest to bynajmniej taki całkiem zwyczajny kaszkiecik. Kto go bowiem włoży na głowę, ten staje się wesoły i śmieje się do rozpuku. Zyzio – jako dobry w gruncie rzeczy chłopiec – szuka właściciela tej zguby i wkrótce możemy obserwować zaskakujące efekty przymierzania czapeczki. I rzeczywiście kolejne postacie wybuchają niepowstrzymanym śmiechem, tarzając się przy tym po ziemi lub tańcząc z radości. O ile jednak dla lisa, wilka czy niedźwiedzia skończyło się to nie najgorzej, o tyle dobre chęci Zyzia w przypadku Dziadusia i pana Antoniego nie przynoszą w sumie niczego dobrego (ale mimo to czytelnicy obserwując rozwój wypadków bawią się przednio). W każdym razie Bohdan Butenko skutecznie potrafi nas przekonać, że nawet bez niezwykłego kaszkiecika można się zdrowo pośmiać, a bez cudownych wspomagaczy (oczywiście nie należy zaliczać do tej kategorii książek ojca Gucia i Cezara) jest to zwyczajnie zdrowsze!
Joanna Kapica-Curzytek [80%]
Wszystkie wielkie centra handlowe są do siebie podobne, a każdy z ich klientów jest nieszczęśliwy na swój sposób… Powieść Natalii Fiedorczuk-Cieślak została wyróżniona Paszportem Polityki w 2016 roku. „Jak pokochać centra handlowe” to ważny głos młodego pokolenia, pokonującego pierwsze progi dorosłości. W naszych realiach – sprekaryzowanego, bez większych nadziei na stabilizację i bez perspektyw na stopniowe uwalnianie się od życiowych trudów. Doświadczeniem bohaterki (i zarazem narratorki) jest przerastające ją macierzyństwo: czas trudny, inwazyjny, bolesny, niepozwalający kobiecie mówić jej własnym głosem, uniemożliwiający jej znalezienie swojego miejsca w życiu. To okres, w którym wszystko, co dotąd znane, usuwa się pod nóg – a w zamian nie przychodzi nic nowego. Dostrzegamy tutaj całą powagę konsekwencji społecznych zmian, które w naszych czasach dotknęły rodzinę. Największą cenę płacą – a jakże – kobiety. Współczesna matka z dzieckiem jest pozostawiona sama sobie, wyrwana z większej społeczności, która dawniej przejmowała część macierzyńskich obowiązków. Ubóstwo materialne nie pozwala kupić sobie usług opiekunki. W powieści uderza dojmująca nieobecność i oddalenie ojca/partnera, w myśl zasady: matka musi, ojciec może. Macierzyństwo dla narratorki jest odczłowieczające, upokarzające i skrajnie opresyjne. Do niedawna wyrażanie tego rodzaju myśli było tematem tabu. Jakiekolwiek przejawy niezadowolenia zakrzykuje się i pokrywa lukrem pełnego akceptacji uśmiechu pod hasłem „cudownie być mamą”. Niestety, Natalia Fiedorczuk-Cieślak pokazuje, że w niejednym przypadku może być inaczej.
Kochamy baśnie. Nieważne, czy mamy lat osiem czy osiemdziesiąt. Historie zabierające nas do magicznego świata, gdzie zwykła opowieść może stać się początkiem wielkiej przygody sprawia, że nieustannie powracamy do takich powieści jak „Gwiezdny pył”.
Obserwując losy młodego Tristrana Thorne, który wyrusza za mur do krainy pełnej magii, by odnaleźć spadającą gwiazdę, możemy poczuć się jak dziecko. Niezwykła opowieść o wędrówce pełnej niebezpieczeństw oraz czarów sprawia, że przez chwilę możemy zapomnieć o świecie rzeczywistym.
Każdy, kto lubi historie magiczne, niewątpliwie zakocha się w opowieści Neila Gaimana. Autor „Amerykańskich bogów”, „Oceanu na końcu drogi” oraz wielu innych powieści, po raz kolejny pokazuje jak ważna jest wyobraźnia oraz pamięć o baśniach i legendach.
W szóstej odsłonie „Mrocznej Wieży” zatytułowanej „Pieśń Susannah”, czytelnik niestety obserwuje dalszą tendencję spadkową jakości cyklu. King przenosi akcję powieści do naszej rzeczywistości, porzucając zarazem największy atut uniwersum, jakim ze swoim klimatem postapokaliptycznego westernu jest Świat Pośredni. Podzielona drużyna Rolanda wykonuje rozmaite zadania w różnych okresach drugiej połowy XX wieku, a pierwsze skrzypce odgrywa Susannah walcząca z Mią – swoim demonicznym alter ego. Powieść dzięki tym zabiegom nie zyskuje nowej jakości ani dynamiki, wręcz przeciwnie – autor z jeszcze większym nasileniem powtarza błędy poprzednich tomów. Fabuła na 460 stronach niemal nie posuwa się do przodu i jest nijaka, a bohaterowie są powtarzalni i totalnie statyczni. Co więcej, twórca już niemal obsesyjnie mnoży te same motywy: wstawia wszędzie liczbę 19 i niejasne dla czytelnika słowa (wygląda jakby ich brzmienie przypadło mu do gustu i tylko dlatego bohaterowie powtarzają je z nieznanych sobie przyczyn), a także kopiuje własne pomysły (wszak Susannah nie po raz pierwszy zmaga się z rozdwojeniem jaźni). Na oddzielną uwagę zasługuje stosowanie rozwiązania fabularnego deus ex machina, którego natężenie sięga wręcz absurdu i staje się głównym sposobem rozwiązania niemal wszystkich niejasności i konfliktów w powieści. W zasadzie główną zaletą książki jest ciekawy motyw wplecenia postaci samego autora i jego prawdziwych przeżyć do fabuły, choć miejscami trąci to nieco przesadnie megalomanią. Pomimo wszystkiego, co napisałem powyżej, sięgnę po ostatni tom „Mrocznej Wieży”, jakże bowiem opuścić bohaterów po kilku tysiącach stron, tuż przed celem ich wędrówki? Jakże nie dowiedzieć się, co King umieścił na szczycie Wieży?