Pod wieloma względami można by traktować “Wadę ukrytą” jako kryminał noir. Ale zabawa konwencją, jaką uprawia Thomas Pynchon, nie mówiąc już o głębszych kulturowych i politycznych podtekstach, czyni z tej książki pozycję wymykającą się jednoznacznej kategoryzacji.
W oparach nie tylko absurdu
[Thomas Pynchon „Wada ukryta” - recenzja]
Pod wieloma względami można by traktować “Wadę ukrytą” jako kryminał noir. Ale zabawa konwencją, jaką uprawia Thomas Pynchon, nie mówiąc już o głębszych kulturowych i politycznych podtekstach, czyni z tej książki pozycję wymykającą się jednoznacznej kategoryzacji.
Thomas Pynchon
‹Wada ukryta›
Wszystko zaczyna się od kobiety odwiedzającej samotnego prywatnego detektywa. Znamy to? Znamy. Tutaj rolę zupełnie nie-Chandlerowskiego bohatera pełni Larry „Doc” Sportello, hipis zamieszkujący przedmieścia Los Angeles. Gdyby tego było mało, damą w opałach jest jego eks, która uwikłała się w romans z Mickie Wolfmannem, jednym z czołowych potentatów nieruchomości w okolicy. Jak to zwykle bywa, proste zlecenie okazuje się o wiele bardziej złożoną intrygą. Mamy tutaj Bractwo Aryjskie, Czarne Pantery, FBI oraz tajemniczy kartel narkotykowy o nazwie Złoty Kieł –połapać się w tym wszystkim nie jest łatwo, nie powinno więc dziwić, że niestroniący od trawki Doc również ma kłopoty, by zrozumieć, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi.
Rozgrywająca się na początku lat 70. akcja powieści nie należy może do najprostszych. W końcu Doc obraca się praktycznie non stop w środowisku hipisów i jemu podobnych wolnych duchów, gdzie marihuana, amfetamina czy nawet heroina stanowią stałe elementy życia i dobrej zabawy. W połączeniu ze złożoną intrygą i kilkoma równocześnie prowadzonymi wątkami otrzymujemy historię tak przesyconą narkotykowymi oparami, że czasami przyjdzie nam (podobnie jak samemu bohaterowi) wątpić w realność tych wydarzeń. Szczególnie że, mimo pozornie całkiem poważnej tematyki, niektórym epizodom nie brak absurdalnego wydźwięku (chociażby nagły ratunek, który pozwolił Docowi uciec z łap FBI czy rozmowa z psychiatrą na temat swastyki wytatuowanej na czole jednego z „sanitariuszy”), a niewymuszony humor niejednokrotnie wywołuje uśmiech na twarzy (konfrontacja Wielkiej Stopy z adwokatem Doca czy dyskusja nad pizzą pełną rozmaitych składników).
Oczywiście jest też inny świat – w dużej mierze reprezentowany przez policyjnego detektywa Wielką Stopę Bjornsena. Świat pozbawionych poczucia humoru stróżów prawa, którzy żyją zgodnie z własnym, niepisanym kodeksem i traktują wszechobecnych hipisów jako podludzi. Paradoksalnie jednak to właśnie relacja głównego bohatera z podobnym jemu indywidualistą, jakim jest Bjornsen, stanowi tutaj jeden z elementów napędowych fabuły. Podczas gdy policjant niemal jawnie wykorzystuje Doca w swoim własnym dochodzeniu, nasz bohater jest w stanie czerpać ze znajomości z Wielką Stopą także niemałe korzyści (przynajmniej jeśli chodzi o prowadzone przez siebie sprawy). I to pomimo bycia głównym podejrzanym o zabójstwo jednego z ochroniarzy Wolfmanna.
Pod pozorem lekkiego, utrzymanego w oparach dobrej trawki kryminału przemyca Pynchon bardzo wiele poważnych kwestii. Dotyczą one zarówno bohaterów (Wielka Stopa, Wolfmann), ale także – czy raczej przede wszystkim – Ameryki tamtego okresu oraz tego, jak się ten kraj zmienił. Przemijanie i zmiana są zresztą widoczne od pierwszej sceny: Shasta odwiedzająca Doca, ubrana w sposób, w jaki wedle samej siebie sprzed lat nigdy miała się nie ubierać, zmieniona z biegającej w dole od bikini i koszulce dziewczyny w stateczną kochankę poważnego potentata nieruchomości. Przywodzi to na myśl cytat Johna Steinbecka z „Ulicy nadbrzeżnej. Cudownego czwartku”:
Wszyscy się zmieniamy, a zmiana przychodzi niczym lekki wietrzyk poruszający zasłonami o brzasku dnia, jak ulotny zapach polnych kwiatów ukrytych w trawie. Zdarza się, że niektórzy odczuwają wtedy lekki ból – myślą wtedy najczęściej, że złapali katar albo też czują lekką odrazę na myśl o tym, co wczoraj było jeszcze dla nich najukochańsze.
Właśnie takim poczuciem zmiany i zagubienia kończy się książka, gdy Doc wraz z Shastą jadą zalaną mgłą drogą gdzieś między Los Angeles a nadbrzeżem, nie wiedząc, czy trafią z powrotem do domu, ani czy świat, który znali, będzie taki sam, gdy mgła wreszcie się rozwieje. Bo choć tytułowa „inherent vice” stanowi termin marynistyczny, dotyczący niemożliwej do przewidzenia i wykrycia wady w wykonaniu okrętu (jak tłumaczy bohaterowi jego adwokat specjalizujący się w prawie morskim) i choć można ją powiązać z przewijającym się przez powieść tajemniczym szkunerem, to na głębszym poziomie dotyczy ona samej Ameryki. Zarówno władzy, jak i społeczeństwa.
„Wada ukryta” doczekała się ekranizacji, a za scenariusz (oparty na powieści, ale odpowiednio odchudzony i zmodyfikowany) odpowiadał sam Pynchon. W reżyserii Paula Andersona historia zachowuje swój na wpół hipisowski klimat podszyty klasyką filmów noir (choć większość akcji rozgrywa się w słoneczne, kalifornijskie dni, nie brakuje tu mroczniejszych scen, jak chociażby pełne dwuznaczności spotkanie na nadbrzeżu czy samotne noce spędzane przez Doca nad skręcaniem jointów).
W filmie znakomicie została oddana złożona relacja między Wielką Stopą (Josh Brolin) a Dokiem (Joaquin Phoenix). Sceny z ich udziałem prezentują się znakomicie – i to nie tylko w warstwie dialogowej. Kilkadziesiąt sekund, w trakcie których Wielka Stopa konsumuje oblanego czekoladą banana, a zdegustowany Doc tylko na niego patrzy, to prawdziwy majstersztyk. Podobnie zresztą jak kilka rozmów telefonicznych, które prowadzą ze sobą bohaterowie – Doc siedząc w swoim zagraconym mieszkaniu, Bjornsen popijając whisky czy jedząc obiad we własnym, podmiejskim domu, z kręcącą się gdzieś w tle żoną i synem. Świetnie prezentują się też kontakty między głównym bohaterem a jego byłą, czyli sprawczynią całego zamieszania Shastą. Ich spotkanie w pierwszej scenie filmu jest surrealistyczne i zostało oddane w taki sposób, że faktycznie można odnieść wrażenie, jakoby Doc miał halucynacje. Szczególnie w świetle tej Shasty, którą poznajemy (głównie w retrospekcjach) w dalszej części filmu.
Pomijając nieoczywistą fabułę, która wydestylowała z powieści najciekawsze i najważniejsze elementy (odpowiedzialny był za nią sam Pynchon), trzeba nadmienić, że historia przedstawiona w filmie została też świetnie poprowadzona. Wiele scen prezentuje się surrealistycznie, chociażby wizyta Doca i Denisa w domu wynajmowanym przez miejscowych muzyków, gdzie między hipisami przewijają się członkowie Bractwa Aryjskiego, czy cała scena rozmowy z siostrą Glena. Inne z kolei prowadzą do nieodłącznego wniosku, że to główny bohater jest najnormalniejszy ze wszystkich, rzekomo normalnych, postaci. Dziewczyna Doca, na co dzień zwyczajna i poukładana pani prawnik, wieczorami wcale nie stroni od bliższych kontaktów z takim hipisem jak on; nawiedzony psychiatra wygląda na kogoś, kto sam powinien być leczony w ośrodku, w którym pracuje; entuzjastyczny, niestroniący od białego proszku dentysta to na pewno nie ktoś, komu można by zaufać; nawet sam Wielka Stopa skrywa tajemnicę, która okazuje się głównym elementem fabuły. Wszystko to sprawia, że ekranizacja „Wady ukrytej” jest jednym z tych filmów, który z przyjemnością można oglądać wielokrotnie, doszukując się rozmaitych smaczków w kolejnych scenach.