Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Płytoteka kinomana: Oscarowe piosenki 2002

Esensja.pl
Esensja.pl
W sekcji filmowej Esensji uruchamiamy nowy cykl – „Płytoteka kinomana”. Jak sama nazwa wskazuje, chcemy tutaj publikować materiały dotyczące muzyki filmowej. Uprzedzamy jednak, że nie interesuje nas wypisywanie po prostu co miesiąc nowej porcji informacji o nowych płytach na rynku. Płyt pojawia się mnóstwo, wartościowych jest naszym zdaniem niewiele. Zamiast gonić za nowościami, zależy nam na tym, aby w „Płytotece kinomana” prezentować płyty, które sobie cenimy, nawet jeśli nie są najnowsze (choćby dlatego, że… starsze soundtracki są w sklepach po prostu tańsze :). Z tego powodu obok materiałów o nowych publikacjach znajdziecie tu również teksty o starszych nagraniach, które naszym zdaniem warto poznać, albo warto sobie przypomnieć. Ale nie chcemy ograniczyć się jedynie do samych recenzji płyt, toteż co pewien czas znajdziecie tutaj również teksty wykraczające poza recenzję muzyki z jednego, konkretnego filmu. Właśnie od takiego tekstu zaczynamy. Nową rubrykę inaugurujemy artykułem o piosenkach nominowanych w tym roku do Oscara.

Adam Krompiewski

Płytoteka kinomana: Oscarowe piosenki 2002

W sekcji filmowej Esensji uruchamiamy nowy cykl – „Płytoteka kinomana”. Jak sama nazwa wskazuje, chcemy tutaj publikować materiały dotyczące muzyki filmowej. Uprzedzamy jednak, że nie interesuje nas wypisywanie po prostu co miesiąc nowej porcji informacji o nowych płytach na rynku. Płyt pojawia się mnóstwo, wartościowych jest naszym zdaniem niewiele. Zamiast gonić za nowościami, zależy nam na tym, aby w „Płytotece kinomana” prezentować płyty, które sobie cenimy, nawet jeśli nie są najnowsze (choćby dlatego, że… starsze soundtracki są w sklepach po prostu tańsze :). Z tego powodu obok materiałów o nowych publikacjach znajdziecie tu również teksty o starszych nagraniach, które naszym zdaniem warto poznać, albo warto sobie przypomnieć. Ale nie chcemy ograniczyć się jedynie do samych recenzji płyt, toteż co pewien czas znajdziecie tutaj również teksty wykraczające poza recenzję muzyki z jednego, konkretnego filmu. Właśnie od takiego tekstu zaczynamy. Nową rubrykę inaugurujemy artykułem o piosenkach nominowanych w tym roku do Oscara.
Enya, Faith Hill, Paul McCartney, Randy Newman, Sting… Co może łączyć tak różnych, zarówno pod względem stylistyki, zainteresowań muzycznych, jak i dorobku, artystów? Otóż połączyła ich oczywiście piosenka filmowa, praca dla kina, która zaowocowała tym, iż cała piątka wykonawców spotkała się w ten uroczysty wieczór 24 marca na scenie hollywoodzkiego Teatru Kodaka. Aż czworo z nich zresztą nie tylko wykonywało nominowane utwory, lecz również – jako autorzy muzyki lub słów do nich – zostali wyróżnieni przez Akademię jej prestiżową nominacją.
Zdecydowanie najmniej interesującą kompozycją w tym zestawie i przez efekciarsko rozdmuchaną aranżację utworem wręcz niepasującym do pozostałych, jest przebojowy numer „There You’ll Be”, pochodzący z melodramatyczno-wojennej superprodukcji Michaela Baya „Pearl Harbor”. Trzeba od razu przyznać, iż piosenka ta dobrze oddaje pompatyczny i sentymentalny klimat filmu, co zapewne szczególnie zainteresowało głosujących akademików. Ponadto duży sukces rynkowy, wysokie miejsca na listach przebojów i obecność w dyskotekach całego świata w charakterze przeboju lata 2001 (w postaci niezliczonych remiksów) – skazywały na sukces w mocno skomercjalizowanej branży. Na wykonawczynię owego produktu starannie zaplanowanego marketingu wybrano Faith Hill, popularną w USA gwiazdkę country i popu. Zgodnie jednak z regulaminem Akademii szansa wywalczenia statuetki w tej kategorii przypada nie wykonawcy, a kompozytorom muzyki oraz autorom tekstu wyróżnionej piosenki. Tu w jednej osobie obie te role wykonuje Diane Warren, ulubienica oscarowych rankingów, która jednak mimo już sześciu nominacji i tworzenia filmowych megahitów dla tak kasowych gwiazd jak Aerosmith czy Celine Dion, jak dotąd nie zdobyła upragnionego Oscara. I słuchając jej najnowszej kompozycji właściwie trudno się temu dziwić. Pozorne bogactwo dźwięku kryje bowiem wykalkulowaną przebojowość i tani popowy sznyt, a plastikowość syntetycznej orkiestry zaczyna razić już po paru przesłuchaniach tego utworu. Nie pomaga też, typowy dla takich produkcji i mocno już oklepany, tekst o wielkiej i nieprzemijającej miłości. Z drugiej strony: rzecz jest bardzo profesjonalnie zrealizowana, celnie trafia w gusta masowej widowni; może więc dobrze się stało, że jeden taki utwór znalazł się w tegorocznej oscarowej puli…
Postaci ani twórczości Paula McCartneya nikomu przedstawiać nie muszę. Wspomnę więc tylko, iż ten eks-Beatles i jeden z dinozaurów rocka wykazuje zainteresowanie kinem (a także telewizją) już od początku swej barwnej kariery w latach 60-tych. I to jako aktor, reżyser, scenarzysta, producent, a przede wszystkim oczywiście kompozytor. Jako jedyny spośród nominowanych w tym roku twórców piosenek mógł on się również poszczycić zdobytym wcześniej Oscarem, którego wraz z resztą słynnej czwórki z Liverpoolu otrzymał w 1971 r. za słynne „Let It Be” (z filmu „The Beatles”). Nie odrzucił też propozycji jednego z najbardziej utalentowanych reżyserów młodszego pokolenia, Camerona Crowe`a, gdy ten zwrócił się do niego o napisanie tytułowego songu do swego najnowszego obrazu „Vanilla Sky”. W efekcie powstał ładny temat muzyczny, który przewija się w filmie, a dzięki nastrojowym, nieco tajemniczym słowom udanie nawiązuje także do jego treści. McCartney snuje swą balladę, opartą o melodyjne dźwięki gitar (akustycznej i basowej) i z charakterystycznym dla siebie wygwizdywanym motywem w zakończeniu. W sumie nic wielkiego, ale refleksyjna, sympatyczna piosenka, której z pewnością warto posłuchać.
We „Władcy Pierścieni”, wielkim przedsięwzięciu filmowym Petera Jacksona, nikt inny – zdaniem większości fanów tej tak długo wyczekiwanej adaptacji prozy Tolkiena – nie mógł wykonywać partii wokalnych, jak tylko Enya. Wywodząca się z lubianego i w Polsce zespołu Clannad, wykonującego muzykę inspirowaną tradycją celtycką, ta irlandzka wokalistka sama także w swej twórczości w oryginalny sposób łączy muzyczny folklor Zielonej Wyspy ze współczesną popową stylistyką. I choć ostatecznie w pierwszej części eposu, „Drużynie Pierścienia”, znalazły się jedynie dwa utwory w jej wykonaniu, to jeden z nich, zatytułowany „May It Be”, promował cały film i wprowadził Enyę na salony świata muzyki filmowej, przynosząc ostatecznie nominację do najważniejszej nagrody, Oscara. W tym miejscu należy zaznaczyć, iż wykonawczyni ta od początku lat 80-tych, kiedy to rozpoczęła własną karierę, przez cały czas ściśle współpracuje z małżeństwem Nickym i Romą Ryanami. Tworzą wręcz trio (Nicky jest producentem muzycznym, Roma tworzy teksty), które Enya firmuje jednak własnym pseudonimem artystycznym. Nie inaczej było teraz, przy okazji „May It Be” – dlatego cała trójka została nominowana i zaproszona do udziału w oscarowej gali. Owoc ich pracy to poważna, uroczysta pieśń pełna, obecnych i w filmie, smutku, nostalgii, dostojeństwa oraz szlachetnego patosu. Odnajdziemy tu nawet motyw lamentu, podkreślony dzięki znakomitemu pomysłowi, jakim było wplecenie w tekst dwóch wersów w Quenya – stworzonym przez Tolkiena języku Elfów („Mornië utúlië”, „Mornië alantië”). Silny głos piosenkarki tworzy dodatkowo niepowtarzalny klimat zadumy i wzruszenia. Wyjątkowo więc piękny to kawałek muzyki, lecz, być może, nieco zbyt monotonny, nazbyt statyczny, by zostać uznanym za najlepszą piosenkę 2001 roku. Na pewno jednak duża gratka dla miłośników dzieła Jacksona, jak i talentu Enyi.
Kolejna z nominowanych piosenek to „Until”, romantyczny walc z filmu „Kate & Leopold” Jamesa Mangolda, z muzyką i słowami Stinga. Ten niezwykle popularny brytyjski wokalista, od lat z powodzeniem łączący w swych kompozycjach elementy rocka i jazzu, chętnie tworzy również dla potrzeb filmu. Jest cenionym aktorem, zaś jego liczne przeboje były już z powodzeniem wykorzystywane w kinie przez najbardziej znanych reżyserów (takich jak Luc Besson czy Ridley Scott). Ostatnio coraz częściej pisze także oryginalne filmowe piosenki i już rok wcześniej za współpracę z Disneyem został po raz pierwszy nominowany przez Akademię. Tym razem również stanął na wysokości zadania, tworząc motyw paradoksalnie mało filmowy, za to zawierający wiele jakże znamiennych dla swej twórczości brzmień. Ciepły, chrapliwie melodyjny głos wykonawcy wspiera tu fantastycznie zrealizowana sekcja smyczków, prowadzonych w rytm delikatnej gitary. Ich melancholijne zawodzenie ubarwia zaś leciutko swingujący fortepian, nadający całości charakteru jazzującej ballady. Prosty, acz ładny tekst o miłości (z przywołaniem, znanych każdemu fanowi Stinga, słów-kluczy, takich jak „moon” albo „time”) znakomicie współgra z melodią. Świetny utwór i chyba najpiękniejsza piosenka spośród wyróżnionej piątki.
Jednak żadna z wymienionych gwiazd czy legend światowej muzyki nie zdobyła w tym roku Oscara. Zwyciężył Randy Newman, utalentowany twórca z Los Angeles, który na tę statuetkę czekał od chwili swej pierwszej nominacji równo 20 lat, w ciągu których był aż szesnastokrotnie nominowany (ustanawiając tym samym swoisty rekord) zarówno za swe piosenki, jak i oryginalną muzykę ilustracyjną. Pochodzący z rodziny znanych hollywoodzkich kompozytorów filmowych, Randy nie załamywał się przez te lata, pisząc mnóstwo znakomitych utworów nie tylko dla filmu, uczestnicząc w licznych przedsięwzięciach nagraniowych i koncertowych, współpracując z teatrami muzycznymi i telewizją. Dzięki temu, iż w swej twórczości niezwykle zręcznie łączy on tak odmienne poetyki musicalu, popu i bluesa, okrzyknięto go następcą George`a Gershwina. Do tego dochodzą świetne, satyryczne i często mocno zjadliwe słowa (ekscentryczne teksty o ekscentrycznych ludziach, jak sam mawia). Artysta w ciągu swojej kariery wyrósł więc na jedną z najciekawszych osobowości amerykańskiego showbiznesu, zwłaszcza na styku muzyki i kina. Wciąż jednak nie w pełni docenianym przez Akademię Sztuki i Techniki Filmowej – aż do teraz. Długo oczekiwany sukces przyniosła piosenka „If I Didn’t Have You”, pochodząca z komputerowo animowanego filmu „Potwory i spółka”, przeboju wytwórni Pixar. Należy podkreślić, iż Newman związany jest z Pixarem już siódmy rok, od czasu ich pierwszego filmu pełnometrażowego („Toy Story”). Komponowana do produkowanych przez to studio tytułów muzyka przyniosła mu aż sześć oscarowych nominacji i tym razem wierność została nagrodzona. I chociaż ta konkretna piosenka nie jest z pewnością dziełem jego życia, a w poprzednich latach spod ręki autora wychodziły nawet ładniejsze tematy, to i tak warto na nią zwrócić uwagę. Na płycie znajdują się dwie wersje tego utworu: filmowa, parodiująca numery musicalowe, w wykonaniu Billy`ego Crystala i Johna Goodmana (czyli aktorów użyczających swych głosów filmowym bohaterom) oraz spokojniejsza interpretacja samego kompozytora. Szczególnie ta druga robi wrażenie pełnym profesjonalizmem wykonania, a jednocześnie niespotykaną skromnością, gdyż za cały podkład instrumentalny służy tu fortepian, na którym Randy sobie akompaniuje. Sympatyczny, lekko bluesowy kawałek, wyrastający bardzo mocno z amerykańskiej tradycji muzycznej, z krzepiącym tekstem sławiącym siłę przyjaźni i bliskości drugiej osoby. W sumie więc werdykt Akademii dość zaskakujący, lecz w dużej mierze zrozumiały i raczej niebudzący większego sprzeciwu.
Pięć piosenek, tak różnorodnych, a jednak złączonych pewnym wspólnym mianownikiem. I nie chodzi tylko o ich filmowy rodowód. Jak widać i słychać bowiem, wyróżniono w tym roku utwory w warstwie muzycznej refleksyjne, dość stonowane. Przeważają patos i zaduma; nie znajdziemy tu muzyki stricte tanecznej, rytmów żywiołowych czy radosnych. Widoczne jest to także w sferze tekstów, dotykających wartości uniwersalnych i koncentrujących się na problemach miłości, przyjaźni czy przemijania. Choć przy tej okazji nie sposób nie skonstatować, iż szkoda, że ów pierwszy rok nowego wieku upłynął w kinach bez takich poetyckich perełek, jakim był np. świetny tekst nagrodzony poprzednim piosenkarskim Oscarem, który wyszedł spod pióra samego Boba Dylana. Niemniej i tak nie jest źle, wszystkich nominowanych piosenek słucha się lekko i – biorąc poprawkę na ich popularny charakter – z przyjemnością. A czy któraś z nich zapisze się na trwałe w historii muzyki filmowej albo chociaż muzyki rozrywkowej w ogólności? Czas pokaże…
koniec
1 maja 2002

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Non omnis moriar: Praga pachnąca kanadyjską żywicą
Sebastian Chosiński

20 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Nie zadzieraj z Czukayem!
Sebastian Chosiński

15 IV 2024

W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Inne recenzje

Ballada o oscarowych piosenkach 2014 roku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Z tego cyklu

Druga młodość
— Adam Krompiewski

Duże oczekiwania
— Adam Krompiewski

Przyspieszony kurs amerykańskiej muzyki rozrywkowej
— Adam Krompiewski

W normie
— Michał Chaciński

Dźwięki z wysokiej wieży
— Michał Chaciński

Dawno miniony świat
— Adam Krompiewski

Oszczędnie do znudzenia
— Michał Chaciński

He’ll save ev’ry one of us
— Adam Krompiewski

Wydarzenie bez precedensu
— Adam Krompiewski

Jedno z większych zaskoczeń
— Adam Krompiewski

Tegoż autora

Życie, śmierć i biologiczny hazard
— Adam Krompiewski

Jackie Chan Adventures
— Adam Krompiewski

Colin McRae Rally 2005
— Adam Krompiewski

Xbox ssie
— Adam Krompiewski

Nowa PlayStation 2
— Adam Krompiewski

Star Wars: Battlefront
— Adam Krompiewski

Wanda and the Colossus
— Adam Krompiewski

IndyCar Series 2005
— Adam Krompiewski

MTV Music Generator 3
— Adam Krompiewski

Radiata Stories
— Adam Krompiewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.