Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 30 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Muzyka

Magazyn CCXXXV

Podręcznik

Kulturowskaz MadBooks Skapiec.pl

Nowości

muzyczne

więcej »

Zapowiedzi

Podsumowanie muzyczne roku 2008 (3)

Esensja.pl
Esensja.pl
Przyszedł czas na trzecie i ostatnie muzyczne podsumowanie minionego roku. Tym razem swoje ulubione dziesiątki płyt przedstawiają Rafał Maćkowski i Jacek Sobczyński. Będzie się działo.

Rafał Maćkowski, Jacek Sobczyński

Podsumowanie muzyczne roku 2008 (3)

Przyszedł czas na trzecie i ostatnie muzyczne podsumowanie minionego roku. Tym razem swoje ulubione dziesiątki płyt przedstawiają Rafał Maćkowski i Jacek Sobczyński. Będzie się działo.
Rafał Maćkowski

1. Flying Lotus „Los Angeles”
Absolutny hit i faworyt niejednego podsumowania muzycznego ostatnich 12 miesięcy. Bezkompromisowa elektronika w duchu Prefuse 73 sprawiła, że tym razem to wytwórnia Warp (której nakładem ukazał się album) odnosi zwycięstwo w starciu z innymi labelami. Czego na tej płycie nie znajdziemy? Instrumentalny hip-hop, świetne beaty, przyjemne dla ucha wokale, pulsujący bas i wyśmienita produkcja. Radzę bacznie obserwować poczynania Flying Lotusa, wydaje mi się bowiem, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

2. Jacaszek „Treny”
Nasza polska duma i niezwykle zdolny producent doceniony także na Zachodzie. Jacaszek zagrał va banque: wpadł na pomysł, który musi budzić emocje, i wybrał środki, które nie pozostawiają słuchacza obojętnym. Siłą albumu jest nie tylko jego profesjonalne brzmienie, ale również nastrój. Materiał wymaga odpowiedniej oprawy i specyficznego stanu ducha, ale gdy w takowym się znajdziecie, nie będziecie szczędzić słów zachwytu.

3. Martina Topley-Bird „Blue God”
Zupełnie subiektywne pobudki zaprowadziły Martinę Topley-Bird, jedną z moich ulubionych wokalistek, na podium. Jej nowe wcielenie, które zafundował jej Danger Mouse, to już nie trip-hopowe i rockowe klimaty, ale muzyka o wiele lżejsza i bardziej przebojowa. Stylizacja na modne w ostatnim roku brzmienia à la lata 60. zaowocowała materiałem tak samo ambitnym, co wpadającym w ucho. Materiałem, który podbił moje serce.

4. Q-Tip „The Renaissance”
Najnowsza solowa propozycja Q-Tipa urzekła mnie jak żaden hip-hopowy album od paru dobrych lat. Może dlatego, że ze standardowo postrzeganą stylistyką nie ma zbyt wiele wspólnego. Nie znajdziecie tu rapera w diamentowych gumofilcach ani smutnych chłopców siedzących na ławce przed blokiem. Usłyszycie za to Norah Jones, D’Angelo, sporo dobrych podkładów i pozytywnych wibracji. Odprężenie i satysfakcja gwarantowane.

5. Aga Zaryan „Live at Palladium”
Potęga grania na żywo w najczystszej postaci. Aga jest wokalistką obdarzoną nie tylko świetnym wokalem, ale również ogromnym urokiem. Koncertówka, która jest udziałem także znamienitych gości, stanowi potężny argument na plus, kiedy rozważamy kondycję polskiej sceny. Najcenniejsze są postacie, które tak jak Aga, po prostu robią swoje, trochę obok, trochę ponad głównym nurtem. I właśnie takie perełki warto wyszukiwać w nowym roku.

6. Freddy Marquez „Siesta”
Wiem już, jaka płyta będzie stanowić podkład do mojej następnej podróży do Hiszpanii. Freddy Marquez zawarł w tych 10 kompozycjach esencję tego, co hiszpańskie. Iberyjski folk, upalna atmosfera okraszone przyjemnym dla ucha downtempo powinny zachęcić każdego miłośnika leniwych brzmień. A to wszystko nakładem niepozornego labelu Iberia Records.

7. iTAL tEK „Cyclical”
Okazuje się, że dubstepowa formuła jeszcze się nie wyczerpała. Co więcej, może być tylko punktem wyjścia do tworzenia dobrych elektronicznych produkcji. Trzeba przyznać, że iTAL tEK miał trochę szczęścia, że tak często się o nim wspominało. Nie on jeden bawi się w stawianie pierwszych kroków w dubstepowym świecie. Jednak bez wątpienia na to zasłużył.

8. Hecq „Night Falls”
Trochę smutno, że w tegorocznym podsumowaniu nie znalazło się miejsce dla znanych i uznanych gwiazd elektroniki, ale z drugiej strony cieszy fakt, że mają one godnych następców. „Night Falls” pełne jest surowych, chłodnych pejzaży. Każdy utwór to ambient zagrany na poważnie i trzymający wysoki poziom. Pełny profesjonalizm.

9. Santogold „Santogold”
Co robić w tak zwanym międzyczasie, gdy M.I.A. robi sobie przerwę, bo nie chce się jej już występować? W odpowiedzi Santogold podsuwa nam swój debiutancki krążek automatycznie kojarzący się z jej koleżanką po fachu. Koledzy Diplo, Switch i Sinden mogą odnotować kolejną udaną współpracę, a Santogold wystrzeliła w muzyczną przestrzeń z dobrym i przebojowym materiałem jak rakieta. Oby tylko udźwignęła ciężar i nie obniżyła lotów przy okazji kolejnych płyt.

10. Aaron Jerome „Time to Rearrange”
Jest chilloutowo, spokojnie i na światowym poziomie. Album tak wielobarwny a jednocześnie spójny mógł popełnić jedynie artysta, który zajmuje się muzyką nie od dziś. Bardzo ucieszył mnie fakt, że tak dobry producent jak Aaron zdecydował się na zebranie własnego materiału. Dzięki niemu mieliśmy przy czym odpoczywać w trakcie ostatniego roku.
• • •
Jacek Sobczyński

1.TV ON THE RADIO „Dear Science”
Jak bardzo się myliłem, przewidując, że po wydanym dwa lata temu doskonałym „Return to Cookie Mountain” nowojorczycy z TV On The Radio nie będą w stanie przeskoczyć postawionej przez samych siebie twórczej poprzeczki… Ich tegoroczne dziecko „Dear Science” jednoznacznie wyrokuje, że w materii artystycznej kreatywności zespół odbił się od konkurencji jak pikselowa piłeczka w atarynkowym tenisie. Na przestrzeni piosenkowego indie rocka TVOTR potrafią przekonująco łączyć ze sobą afrobeatową sekcję dętą, popowe refreny à la lata 80. (jak w otwierającym płytę „Halfway Home”), niepowtarzalną, aktorską manierę wokalną wokalistów Tunde Adebimpe i Kype’a Malone i katastroficzne teksty. Sytuacja niczym na „POLOVIRUSIE” Kur – niewesoły przekaz wzmocniony popową konstrukcją, obejmującą tyleż dancefloorowe wymiatacze („Crying”, „Red Dress”) co gwiazdkowo-radiowe pościelówy („Family Tree”). Eksploratorska pasja muzyków TV On The Radio pozwala przypuszczać, że brooklyńczycy są w stanie zadziwić nas nawet odkryciem nieznanej planety w Układzie Słonecznym – oczywiście, jeśli tylko znajdą na to czas.

2. M83 „Saturdays = Youth”
Próbowało wielu, ale nikomu nie udało się w tym roku zagrać tak silnie na emocjach, co Anthony’emu Gonzalesowi, twórcy jednoosobowego projektu M83. „To najlepszy album do słuchania go wczesną wiosną” – tak o „Saturdays = Youth” wyraził się mój znajomy i nie wątpię, że do tej konstatacji doszedł nie tylko poprzez estetyczne walory przeuroczej okładki. Rozpoczynające album intymne „You, Appearing” płynnie przechodzi w monumentalne słodycze „Kim/Jessie” i „Skin of the Night”, by następnie popłynąć w głąb krainy dźwięków à la Cocteau Twins i Mike Oldfield. Coś dla tych, którzy lata 80. spędzili w inny sposób niż podrywanie koleżanek na rower z przerzutką i „Appetite for Destruction” oraz ich współczesnych pobratymców. Piękna płyta.

3. GANG GANG DANCE „Saint Dymphna”
Odstawmy na bok spory o to, kto bardziej rządzi i dzieli na współczesnej scenie eksperymentalnej. Kopiowana na wzór potyczek Blur vs. Oasis wojna pomiędzy wyznawcami Animal Collective i Gang Gang Dance sprzyjałaby szeregowi idiotycznych porównań (w końcu jak obiektywnie zestawić ze sobą dorobek twórczy dwóch solidnie poszerzających pojęcie muzycznej alternatywy kapel?), umówmy się więc, że o ile do Animali należał rok 2007, o tyle następne dwanaście miesięcy kojarzyć będzie się głównie z autorami „Saint Dymphna”. A płyta to niezwykła, będąca świetną wypadkową tego, co w uniwersum muzycznych dziwolągów obecnie najpopularniejsze. Plemienne bity kłaniają się nałożonym na siebie warstwowo elektronicznym pasażom, idąc równym krokiem obok dubstepowych trzasków, żywych instrumentów i elektro-Nintendowych sampli. Lastefemowi hipsterzy doznają nirwany, w końcu na freaka wychodzi w dzisiejszych czasach ten, kto nie jest freakiem.

4. GIRL TALK „Feed the Animals”
Dla tych, którzy jakimś cudem nie kojarzą czarodziejskiej twórczości 27-letniego Gregga Gillisa, Girl Talkiem zwanego, pokrótce streszczę to, czym ów niepozorny Pensylwańczyk na co dzień się para. Otóż pan bierze na warsztat kilkaset utworów, z reguły songów dość przebojowych, zestawiając następnie z sobą ich fragmenty (od jedno- do 40-sekundowych) tak, by całość złożyła się na zwartą mozaikę. Nazywa się to mash-upem i gwarantuję, że nie ma lepszej rzeczy do rozkręcenia jakiejkolwiek imprezy po obu stronach globu. „Feed the Animals” stanowi pięćdziesiąt trzy minuty przeglądu przez to, co wydarzyło się w ciągu ostatnich (i nie tylko) lat na światowej scenie pop, złożonego w szalenie sprytny i wskazujący na potężną muzyczną erudycję zainteresowanego sposób. Wpisując w Wikipedii hasło „Feed the Animals”, znajdziecie opis płyty wraz z listą wszystkich sampli użytych do jej stworzenia. Lojalnie przestrzegam jednak przed beztroskim włażeniem na tę stronę jeszcze przed przesłuchaniem albumu. To tak, jakby ktoś zdradził Wam przed seansem, jak skończy się „Siedem”.

5. KINGS OF CARAMEL „Kings of Caramel”
Twórcami najlepszej polskiej płyty roku są związani z Ścianką Maciej Cieślak i Michał Biela oraz wspierający ich w tym projekcie Bogusław Szarmach i Karolina Rec. Próżno jednak łączyć ten efemeryczny projekt z noise’owymi odjazdami spod znaku „Pana Planety” – „Kings of Caramel” to pół godziny akustycznego popu wzbogaconego partiami wiolonczeli. Świetnie skonstruowane, kameralne miniaturki wydają się być polską odpowiedzią na Sea and Cake. Swoją droga niezmiernie podobają mi się ostatnie muzyczne poszukiwania Cieślaka i Bieli – najpierw jazzowa „Secret Sister” Ścianki, teraz eleganckie „Kings of Caramel”, szkoda tylko, że na najnowszą propozycję ich najbardziej znanej formacji będziemy musieli jeszcze trochę poczekać. Dodatkowy plus za bardzo pomysłową okładkę.

6. PINCH „Underwater Dancehall”
W 2007 dubstepowa brać jarała się Burialem, rok później na języki trafili Benga, DJ/uproot i Boxcutter, tymczasem najciekawsza propozycja tego bardzo obecnie popularnego gatunku cichaczem i wstydliwie przemknęła przez przeróżnej maści mp3 blogi. Niesłusznie – powolna, skąpana w dusznym klimacie bajka Pincha rozpina się pomiędzy czystym dubstepem a awangardową konwencją, przyjętą poprzez etniczne wokalizy i wybijający się momentami na pierwszy plan klasyczny rap. Styl, flow, oryginalność. Pozazdrościć.

7. FENNESZ „Black Sea”
Na niego nie ma mocnych – co płyta, to mistrz. „Black Sea” jest utrzymaną w chłodniejszym nastroju kontynuacją drogi obranej przez Fennesza na „Endless Summer” i „Venice”. Pomimo większej niż dotychczas ilości rozsadzających strukturę utworów gitar, albumowi bliżej do pełznącego w rytm bicia serca dark ambientu niż drone’owych szumów, za które lubimy Austriaka. Aha, żeby stało się jasne – to w dalszym ciągu muza, którą podchwyci 1% społeczeństwa.

8. MORGAN GEIST „Double Night Time”
Lubisz Junior Boys – posłuchaj Morgana Geista. Gdyby wydawcy płytowi czerpali z reklamowych przyzwyczajeń ich kolegów z branży DVD, niewątpliwie taką metką opatrzony zostałby drugi album podpory nowojorskiego Metro Area. Coś dla fanów melodyjnego popu unurzanego w lekkim disco i deep techno. Nastrojowo, kojąco i w sam raz pod ciepłą kąpiel. Zobaczycie, przy tym albumie niejedna wielkomiejska japiszonka dojdzie do wniosku, że singielstwo, cola light i sushi na wynos to jednak nie jest do końca to.

9. ERYKAH BADU „New Amerykah Part One (4th World War)”
Co prawda cioteczka Erykah swym przydługim setem ciut zmęczyła zmarzniętych na kość widzów ubiegłorocznego Open’era, jednak jej czwarty krążek to najciekawsza, najtrudniejsza i najmniej przebojowa pozycja w dotychczasowym dorobku artystki. Choć, co ja mówię – takie „Honey” czy zwłaszcza „The Cell” bez problemu mogłoby stanąć w szranki ze słynnym „Love of My Life”, którym Badu na dłużej wdarła się w głąb masowej świadomości muzycznego konsumenta. Gwarantem jakości „New Amerykah” była współpraca zjawiskowej wokalistki z Madlibem, człowiekiem, który nieraz już wstrzymał Słońce i dość mocnym uderzeniem poruszył Ziemię. Może właśnie dlatego to nie głos lecz właśnie muzyka wybija się na pierwszy plan tej bardzo dobrej płyty. I już wypada sobie ostrzyć zęby na jej tegoroczną następczynię.

10. MGMT „Oracular Spectacular”
Kandydatów do ostatniego miejsca było wielu – Juvelen, High Places, Bohren & Der Club of Gore… Jednak jeśli nawet na tylko „dobrym” albumie nagrywa się trzy przeboje, dla niżej podpisanego i jego radosnej kompanii melomańskich przyjaciół będące dźwiękowo-tekstowym soundtrackiem roku 2008, wówczas nie ma co się dziwić, że to właśnie dwójka chudych szczyli z butami wdarła się do całorocznego podsumowania. I klawisze, te kapitalne klawisze. Now let’s have some fun.
• • •
Zobacz też:
koniec
16 stycznia 2009

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf…
Sebastian Chosiński

29 IV 2024

Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.

więcej »

Non omnis moriar: Brom w wersji fusion
Sebastian Chosiński

27 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Tegoż autora

Na Zachodzie bez zmian
— Rafał Maćkowski

Do nieba, do piekła
— Jacek Sobczyński

Między pasją a lansem - Off Festival 2008
— Jacek Sobczyński

Islandia kontratakuje
— Rafał Maćkowski

Trip-pop, czyli Alison i jej utopia
— Rafał Maćkowski

Ope(ne)racja: Gdynia
— Rafał Maćkowski

40 najlepszych soundtracków wszech czasów
— Sebastian Chosiński, Paweł Franczak, Wojciech Gołąbowski, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Sobczyński, Konrad Wągrowski

Najgłupsze okładki płyt 2007
— Paweł Franczak, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Sobczyński

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.